[ Pobierz całość w formacie PDF ]
potanie „ekscesy rodziny Suttonów", jak je nazywała.
- A ty? - spytała Larissa. - Jesteś kimś pomiędzy purytańskimi Endicottami i roz-
rzutnymi Suttonami, nieprawdaż?
Pamiętała Jacka młodszego o kilka lat, sławnego, beztroskiego playboya. Jeździł
niemożliwie drogimi samochodami i wydawał niewyobrażalne sumy na urządzanie wy-
stawnych przyjęć. Był taki jak wszyscy ci tak zwani „przyjaciele" z ich kręgu towarzy-
skiego.
Zjadła trochę makaronu i westchnęła z rozkoszą. Jego smak sprawił, że zapomniała
o zimnie, deszczu... i o swoim gniewie.
Jack posłał jej zniewalający uśmiech najbardziej wziętego kawalera w Ameryce, a
potem nieoczekiwanie jego twarz stężała w nieprzeniknionym wyrazie.
- Ludzie muszą się zmieniać - powiedział dziwnym tonem. - Nie mają innego wyj-
ścia.
- Większość ludzi nigdy się nie zmienia - zaoponowała. - Nie chcą niczego zmienić
ani w sobie, ani w swoim życiu.
- Zatem są jak dzieci - stwierdził Jack i nabrał makaron na widelec. - Człowiek do-
rosły musi przyjąć odpowiedzialność za siebie i robić to, czego się od niego oczekuje.
Jeśli to wymaga zmian, należy je przeprowadzić. To się nazywa dojrzewanie.
- Trudno mi sobie wyobrazić, że ktoś budzi się pewnego ranka i ni stąd, ni zowąd
postanawia się zmienić - rzekła Larissa, ostrożnie dobierając słowa. - Bodźcem do podję-
cia takiego ryzykownego kroku musi być jakieś dramatyczne osobiste przeżycie. - Prze-
żuła następny kęs. - Nikt nie lubi zmian i nie decyduje się na nie, jeśli może ich uniknąć.
Jack przez chwilę przyglądał jej się w milczeniu, a potem zamrugał i napięcie mię-
dzy nimi znów zelżało. Zaczęli rozmawiać o innych rzeczach - o historii wyspy, o waka-
cjach z dzieciństwa i tym podobnych niewinnych kwestiach. Po skończonej kolacji
Larissa zaniosła naczynia do zlewu, a kiedy się odwróciła, Jack stał tuż za nią. Zbyt bli-
sko. Pochylił się i oparł ręce o kontuar po obu jej bokach, jakby ją więził.
Wiedziała, że powinna uciec albo przynajmniej zaprotestować, lecz tylko wpatry-
wała się w niego, a krew płonęła w jej żyłach jak rozpalona lawa.
- A czy ty się zmieniłaś, Larisso? - zapytał cicho. - Czy właśnie to usiłujesz dać mi
do zrozumienia?
Zadrżała, gdyż znów opadły ją napięcie i strach. Jak mogła zapomnieć, jakim wiel-
kim zagrożeniem jest dla niej ten mężczyzna? Czy fantazjowanie o zadawnionej zażyło-
ści między nimi kompletnie zaćmiło jej zdrowy rozsądek?
- Nie zamierzam składać żadnych tego rodzaju pompatycznych, bezpodstawnych
deklaracji - oświadczyła. - Ktoś, kto rozgłasza wszem i wobec o swojej wielkiej prze-
mianie, najczęściej w ogóle się nie zmienił.
- Owszem - zgodził się. - Ale nie każdy pogubił się w życiu tak bardzo jak ty,
prawda?
Ta bezceremonialna uwaga wzbudziła w niej gniew. Na zakończenie tego miłego
wieczoru miała prawo spodziewać się po Jacku czegoś lepszego.
- Oczywiście, że nie - przyznała, desperacko usiłując się opanować. - Jestem uoso-
bieniem życiowej katastrofy. Dzięki, że mi o tym przypomniałeś.
Dlaczego miała wrażenie, że jej twardy pancerz ochronny pękł, a przynajmniej się
[ Pobierz całość w formacie PDF ]