[ Pobierz całość w formacie PDF ]

rodzina Stevensów jest przemiła i że mnie zaakceptowała.
Kłamałam. Więcej - zdałam sobie sprawę, że całe moje życie to fałsz. Kiedy więc
Kirk zadzwonił i zaprosił mnie po pracy do siebie, odmówiłam. Zaraz potem poczułam się
zawiedziona, bo nie zaprotestował. Za dwa dni miał lecieć do Chicago, więc sporo musiał
jeszcze przygotować. Tak powiedział. Domyślam się, że ledwie odłożył słuchawkę, wrócił do
laptopa, rzucił się w wir pracy i całkiem o mnie zapomniał.
Mogłam tylko czerpać pociechę z faktu, że pewne rzeczy jednak się nie zmieniły.
Kiedy wieczorem wróciłam do ciemnego mieszkania, poczułam się samotna jak
nigdy. Co gorsza, kiedy po wejściu do przedpokoju wymacałam kontakt, światło się nie
zapaliło. Najwyrazniej spaliła się żarówka. Pod nieobecność mego rosłego współlokatora nie
miałam szans, żeby ją wymienić. Lawirując wśród toreb z sortowanymi śmieciami i stosów
prasy, znalazłam drogę do salonu. Miałam nadzieję, że trafię na jedną z sześciu lamp, nim
potknę się i skręcę kark. Nagle ujrzałam przy oknie ciemną sylwetkę. Ogarnięta strachem
zatrzymałam się natychmiast. Intruz pochylił się ku oknu, jakby zamierzał ukraść...
Bernadettę?
- Ratunku! - krzyknęłam, choć wiedziałam, że należy uciekać. Nagle zapaliło się
światło. Ulżyło mi, gdy ujrzałam Justina czulącego się do cholernej azalii.
- Co ci odbiło? - zapytał, oddychając ciężko. Najwyrazniej sam też się wystraszył.
- Mnie? A ty, czemu siedzisz tutaj po ciemku, do diabła?
- Wcale nie. Próbuję tylko odzyskać duchową równowagę. Pomyślałam, że chyba
rzeczywiście mu odbiło. Serce powoli zaczynało mi bić w normalnym tempie.
- Dlaczego jesteś w domu? Sądziłam, że wrócisz dopiero w przyszłym tygodniu.
Wzruszył ramionami i znowu utkwił spojrzenie w oknie.
- Skróciłem pobyt.
- Przeleciałeś taki kawał drogi i po dwóch dniach wróciłeś z Florydy?
- Nie miałem ochoty tam zostać.
- Justin, co się stało? - zapytałam, podchodząc bliżej. Próbowałam spojrzeć mu w
oczy, lecz odwrócił wzrok.
- Lauren i ja... Chyba zerwaliśmy.
- Co ty gadasz? Jesteś z nią czy nie?
- Była tam z innym facetem - wykrztusił. - Na imię ma Bob, Rób albo jakoś podobnie.
Zjawiłem się u niej bez uprzedzenia. No wiesz, to miała być niespodzianka. - Roześmiał się z
goryczą. - Rzeczywiście byłem mocno zaskoczony.
- Biedny Justin. - Wzięłam go za rękę.
- Jakoś to przeżyję - zapewnił, ale gdy wreszcie popatrzył na mnie, wiedziałam, że jest
mu ciężko, ponieważ jego jasnozielone oczy były strasznie smutne.
- Chodz, siadaj - zaproponowałam, ciągnąc go na kanapę. - Opowiedz mi wszystko.
Kiedy w końcu usadowiliśmy się wygodnie - ja po turecku, wpatrzona w jego profil,
on oparty o poręcz, z niewidzącym wzrokiem wbitym w ciemny ekran telewizora, Justin
wzruszył ramionami i powiedział:
- Nie ma o czym opowiadać. Nie wymagaliśmy od siebie wierności, nie było takiej
umowy. Po prostu wydawało mi się... - Westchnął przeciągle. - Wydawało mi się, że inni nie
będą jej interesować. Wiesz, chyba zakładałem pochopnie, że nasz związek jest poważniejszy,
niż wydawało się Lauren.
Ciekawe, jak mieli się naprawdę zintegrować, skoro Lauren osiemdziesiąt procent
swego czasu spędzała o tysiące kilometrów stąd? Nie chciałam jednak podawać w wątpliwość
powagi ich związku teraz, kiedy Justin cierpiał, więc milczałam.
- Byłem głupi. Wydawało mi się, że wystarczy komuś powiedzieć, że się go kocha.
To powinno wystarczyć, uświadomiłam sobie nagle z ciężkim sercem. Tymczasem
miłość skłania nas czasem do wariackich postępków: na przykład zamawiamy azalie, których
nie chcemy, albo narażamy się na niebezpieczeństwa i koszty podróży samolotem, żeby być
bliżej tych, których kochamy. Tylko że, zapytałam samą siebie, dlaczego musimy się aż tak
męczyć, żeby być bliżej nich?
- Justin, trudno jest utrzymać związek, jeśli ludzi dzieli wielka odległość.
- Aha - mruknął, znów patrząc w dal. Nie wiem, czy zrozumiał, co do niego
powiedziałam. Chyba nie, bo podniósł wzrok i spojrzał na mnie, jakby uderzyła go nowa
myśl. - Hej, jak minął weekend z rodziną Kirka?
- Całkiem... niezle. - Teraz ja odwróciłam wzrok.
- Co się stało? Podpadli ci, co? Karmili cię surowymi kotletami i opowiadali
koszmarne historyjki o małym Kirku, który lubił pokazywać się w sukienkach siostry?
- Nie - powiedziałam. Nikt nie umiał rozśmieszyć mnie tak jak Justin. Od razu zrobiło
mi się lepiej. - Wcale mi nie podpadli...
Chyba nie kłamałam. Nie podpadli mi, co nie znaczy, że ich polubiłam. Sądzę, że
mogłabym z nimi wytrzymać... gdybym musiała. O rany! Na szczęście mieszkają o pięć
godzin stąd.
- Nie jestem pewna, czy mnie polubili - dodałam.
- Na pewno. - Justin popatrzył na mnie, mrużąc oczy. - Wszyscy cię lubią, Angie.
Jesteś bystra, dowcipna. I śliczna jak diabli - żartobliwie rozwichrzył mi włosy. - Wiesz, że
przypominasz Marisę Tomei? Pewnie nikt ci jeszcze o tym nie mówił, co? - mruknął z
uśmiechem, ponieważ to był taki nasz prywatny żarcik.
Postanowiłam zmienić temat.
- Justin, teraz, kiedy Lauren zniknęła z horyzontu, powinieneś zająć się własnymi
sprawami. Zdecyduj, co chcesz dalej robić, i zacznij nad tym pracować. Jesteś szczęśliwy,
kiedy bierzesz do ręki kamerę. Albo gitarę. Powinieneś w końcu przygotować ten recital, o
którym od dawna mówiłeś. Tak myślę.
Gitara gitarą, ale na moje wyczucie Justin to rasowy filmowiec. Tak czy inaczej
powinien wziąć się do roboty, zamiast siedzieć z nosem spuszczonym na kwintę. Ostatnio
zajmował się głównie muzyką, więc dlatego namawiałam go do niej.
- Wiem, wiem - przytaknął, a następnie z uśmiechem poklepał moje kolano. - Tak
zrobię, Angie. Sam czuję taką potrzebę.
Uśmiechnęłam się do niego, ale byłam zaniepokojona. Słyszałam to już wiele razy.
Zastanawiałam się, czego trzeba, żeby Justin naprawdę zaczął urzeczywistniać swoje
marzenia.
Po pewnym czasie uświadomiłam sobie, że wszystko, co powiedziałam Justinowi,
odnosi się również do mnie. Nagle zrozumiałam, o co tu chodzi. Najprawdopodobniej dlatego
następnego ranka obudziłam się pełna zapału. Na samą myśl o tym, że i ja powinnam znalezć
sobie własne poletko, poczułam się spokojna i szczęśliwa.
Jak na skrzydłach pomknęłam do studia. Nie zdołował mnie nawet ogłupiający skwar,
który poczułam na schodach metra. Nie rozkleiłam się na widok samotnego gitarzysty, który
za marne centy wrzucane do puszki śpiewał na peronie
o swoich problemach. Zwykle taki widok mocno mnie dołował. Tym razem [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • amkomputery.pev.pl
  •