[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Zauważyłam, że jest w tobie coś nieludzkiego stwierdziła. Widzę
w tobie człowieka, w żyłach którego płynie ogień.
Jak mogłaś to dostrzec? zainteresował się.
Ma swoje sposoby odparł Luke. Chociaż myślałem, że to tylko psy-
chiczny związek z siostrą. Najwyrazniej sięga to o wiele głębiej.
Przytaknęła.
A skoro już o tym mowa, mam nadzieję, że twój dar pomoże nam ją wy-
tropić mówił dalej. Szlak zniknął, zaklęcie albo narkotyk blokują kontakt
przez Atut. Potrzebujemy pomocy.
Oczywiście zgodziła się, Chociaż w tej chwili nic jej nie grozi.
To dobrze. W takim razie zamówię coś do jedzenia i poinformuję tego
przystojniaka, co się ostatnio wydarzyło w Kashfie.
Luke wtrąciłem. To chyba najlepszy moment, żebym wrócił do
Dworców na dalszy ciąg pogrzebu.
Długo cię nie będzie, Merle?
Nie wiem.
Wrócisz przed świtem, mam nadzieję?
Ja też. A gdyby nie?
Mam przeczucie, że powinienem wyruszyć bez ciebie.
Ale najpierw spróbuj się skontaktować.
Oczywiście. To na razie.
106
Owinąłem się płaszczem przestrzeni i strzepnąłem z niego Kashfę. Kiedy
znów go rozsunąłem, byłem w komnatach Jurta w Sawall.
Przeciągnąłem się i ziewnąłem. Szybko się upewniłem, że jestem tu sam. Rzu-
ciłem płaszcz na łóżko. Rozpinając koszulę, spacerowałem po pokoju.
Stop! Co to było? I gdzie?
Cofnąłem się o kilka kroków. Niewiele czasu spędziłem w komnatach młod-
szego brata, ale z pewnością zapamiętałbym to wrażenie.
Krzesło i stół stały w kącie między ścianą a szafą z ciemnego, niemal czar-
nego drewna. Klęknąłem na krześle i sięgając nad blat stołu wyraznie poczułem
obecność przejścia, chyba nie dość silną, by dokonać przeskoku. Ergo. . .
Przeszedłem na prawo i otworzyłem szafę. Oczywiście, przejście musi być
wewnątrz. Ciekawe, jak dawno je założył. Trochę głupio się czułem, przeszu-
kując mu mieszkanie. Ale w końcu był mi coś winien za tyle ataków i napaści.
Kilka zwierzeń i odrobina współpracy nie wyrównały rachunków. Jeszcze nie na-
uczyłem się mu ufać, a przecież możliwe, że szykował dla mnie jakąś przykrą
niespodziankę. Dobre maniery, uznałem, muszą ustąpić wobec ostrożności.
Odsunąłem ubrania, odsłaniając drogę w głąb szafy. Mocno wyczuwałem
przejście. Jeszcze jedno pchnięcie, szybki krok w głąb i znalazłem się w ogni-
sku. Pozwoliłem, by mnie zabrało.
Kiedy poczułem ssanie od przodu, naciskające na plecy ubrania pchnęły mnie
lekko. To, plus fakt, że ktoś (sam Jurt?) marnie radził sobie z cieniem i nie dopaso-
wał poziomów podłogi, sprawiło, że docierając do celu potknąłem się i upadłem.
Przynajmniej nie wylądowałem w dole pełnym zaostrzonych kołków ani wę-
ży. Ani w legowisku wygłodniałej bestii. Nie. To była podłoga wykładana zielo-
nymi kafelkami. Padając podparłem się rękami. A po migotliwym blasku wokół
poznałem, że płonie tu mnóstwo świec.
Zanim jeszcze podniosłem głowę, byłem pewien, że są zielone.
I nie pomyliłem się. W tej ani w innych sprawach.
Układ wnętrza przypominał kaplicę mojego ojca, z niszą w sklepieniu miesz-
czącą silniejsze od świec zródło światła. Tyle że nad ołtarzem nie było obrazu.
Był za to witraż, a w nim masa zieleni i trochę czerwieni.
Witraż przedstawiał Branda.
Wstałem i podszedłem do ołtarza. Na nim, wysunięty na kilkanaście centyme-
trów z pochwy, leżał Werewindle.
Chwyciłem go i podniosłem. Moją pierwszą myślą było, żeby zabrać stąd
miecz i oddać go Luke owi. Potem zawahałem się. Gdybym to zrobił, musiał-
bym jakoś go ukryć, a przecież tutaj był już dobrze schowany. Kiedy jednak nad
tym myślałem, palce spoczywały na rękojeści. Promieniowała podobnym wraże-
niem mocy jak ta w Grayswandirze, tyle że jakby jaśniejszym, bez tego odcienia
tragedii i melancholii. To zabawne. Werewindle sprawiał wrażenie broni idealnej
dla bohatera.
107
Rozejrzałem się. Na pulpicie po lewej stronie leżała książka, na podłodze wy-
rysowano pentagram w różnych odcieniach zieleni, a w powietrzu zawisł aromat
płonącego drewna. Ciekawe, co bym znalazł, gdybym wybił dziurę w ścianie.
Czy ta kaplica znajdowała się na szczycie góry, pod powierzchnią jeziora, pod
ziemią. . . a może szybowała po niebie?
Co sobą przedstawiała? Wyglądała na miejsce religijnego kultu. Benedykt,
Corwin i Brand. . . o nich wiedziałem. Czy byli podziwiani, szanowani. . . wiel-
bieni przez część moich rodaków i krewnych? A może te ukryte kaplice miały
jakieś grozniejsze przeznaczenie?
Wypuściłem rękojeść Werewindle a i przeszedłem do pentagramu.
Logrusowy wzrok nie ujawnił nic groznego, lecz staranna analiza spikardem
wykryła pozostałości dawno usuniętej magicznej operacji. Zlady były zbyt słabe,
żeby powiedzieć cokolwiek o jej charakterze. Co prawda istniała szansa, że do-
kładne badanie ukaże wyrazniejszy obraz, zdawałem sobie jednak sprawę, że nie
mam czasu na takie działania.
Niechętnie powróciłem w okolice przejścia. Czy mogli tu wykorzystywać ta-
kie kaplice, by wpłynąć na przedstawione w nich osoby?
Pokręciłem głową. Tę sprawę musiałem odłożyć na pózniej. Odszukałem
przejście i poddałem mu się.
Przy powrocie znowu się potknąłem.
Jedną ręką przytrzymałem się desek, drugą chwyciłem ubrania, odzyskałem
równowagę, wyprostowałem się, wyszedłem. Przesunąłem wieszaki na miejsce
i zamknąłem drzwi.
Rozebrałem się szybko, równocześnie zmieniając postać. Potem jeszcze raz
włożyłem żałobny strój. Wyczułem jakąś aktywność w okolicach spikarda: za-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]