[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Dostał lekarstwa, to coś z żołądkiem, chyba nowotwór...
Kot Beroj był przyjacielem ich zabaw, odkąd Kazziz pamiętał. Chodził za Maraeną wszędzie. Kiedy wokół
gromadziło się zbyt dużo hałaśliwych dzieciaków, dyskretnie znikał w okolicznych zaroślach lub piwnicach.
Jednak kiedy tylko Maraena ruszała z powrotem do swojej dzielnicy, Beroj pojawiał się nagle i cicho, jak to kot.
%7łądał wzięcia na ręce i odtransportowania do domu. Kazziza polubił, pozwalał mu się głaskać i przytulać,
chętniej nawet niż kotka Kazziza - Breda. Na inne, skore do pieszczot dzieciaki, prychał - spokojnie, ale z
jednoznaczną determinacją: Nie podchodz, jeśli nie chcesz obierać dłoni z mięsa jak pomidora ze skórki!"
Zazwyczaj to wystarczało.
Beroj wyraznie się postarzał. Mau - święte koty wyznawców Zwojów, czczone i otoczone szacunkiem, to
rasa genetycznie wzmocniona. Dożywają nawet trzydziestu łat, jednak i na nie przychodzi czas, często skrócony
przez różne choroby. Beroj dawno już pożegnał się z młodością.
- Kocham cię - powiedział Kazziz, czując w gardle szorstką kulę strachu. Miłość do dziewczyny z innej
kasty. Wyznanie tej miłości. To nie mieściło się w dozwolonym protokole. Zaczynało być niebezpieczne. A
jednak powiedział.
- Też cię kocham, Kazzi. Ale ty odchodzisz - Maraena wskazała na kota - i on też mnie zostawia.
Od tamtego dnia spotykali się niemal codziennie. Szukał pretekstów, by wypuszczać się z domu do
dzielnicy centralnej miasta. Odwiedzał biura konstrukcyjne, obserwował załadunek i odloty promów z nowymi
lub wyremontowanymi automatami badawczymi, pracował jednocześnie w kilku zespołach problemowych. Ta
aktywność zyskała mu uznanie przełożonych i starszych kolegów. Znał się na swojej robocie i wkrótce przestali
traktować go jak młodego zdolnego. Mimo nie ukończonych siedemnastu lat, stał się pełnoprawnym członkiem
zespołu programistów. Dzięki temu zyskał kolejne preteksty do opuszczania dzielnicy kasty Czystych. Brał
udział nie tylko w pracach badawczych. Jako członek gildii naukowej musiał uczestniczyć w posługach i
uroczystościach religijnych, a także w zwykłych spotkaniach towarzyskich urządzanych dla członków
stowarzyszenia. Kazziz odwiedzał centralną dzielnicę cztery, pięć razy w tygodniu.
A tam zawsze czekała na niego Maraena.
Czasami rozmawiali, nie kryjąc tego: w parku czy na centralnym placu miasta. Kodeks nie zakazywał
przypadkowych spotkań, choć wydawały się one nieco sprzeczne z dobrymi obyczajami. Jednak na taką
beztroskę nie mogli sobie pozwolić zbyt często. Wynalezli więc wiele sposobów na to, by móc się spotkać choć
na chwilę, zobaczyć z daleka, powiedzieć do siebie kilka słów. Umawiali się w wielkiej hali sklepowej, na torze
wyścigów wielbłądów, w tłumie odbywającym religijne ceremonie - wszędzie tam, gdzie było wielu ludzi, gdzie
spotkanie wyglądało na przypadkowe. Mimo tej ostrożności Kazziz nie wątpił, że wiele par oczu widziało ich
razem zbyt często. Czy dwoje ludzi zdoła się ukryć w mieście liczącym sto tysięcy mieszkańców? Szczególnie,
gdy razem przebywać mogą tylko na obszarze zajmującym jedną dziesiątą całej aglomeracji - bo taką mniej
więcej powierzchnię miała dzielnica centralna.
Dni mijały, przynosząc codzienne dawki pracy, radości i kłopotów. Breda była kotna. Zbliżał się dzień
awansu chłopaka na samodzielne stanowisko operatorskie. Nadciągała regeliańska zima, a z nią wielkie mrozy i
wichury. Ale co najważniejsze i najstraszniejsze zarazem, każdy dzień przybliżał Maraenę do szesnastej
rocznicy urodzin, dnia kastowej inicjacji.
Kasta Posłusznych miała zyskać nową kobietę, zdrową, piękną i mądrą, pracującą jako biolog na
żywnościowych stacjach hodowlanych. Kazziz, programista z kasty Czystych, miał ją stracić na zawsze.
3.
Kazziz wstał z posłania, na którym leżał stary kot. Ze ściennej szafki wyjął oznaczoną czerwonymi napisami
tubkę. Podszedł do Oronka. Wycisnął na palec odrobinę zielonej maści. Prawą dłonią musnął głowę kota, a
potem posmarował bok jego pyska.
Oronk otworzył oczy, drgnął. Ogon naprężył się, a potem wygiął miękko i pięknie, jak za dawnych czasów.
Zapach maści wyraznie pobudził kota. Zwierzak oblizał wargę zbielałym językiem, ściągając do pyska jak
najwięcej ożywczej substancji.
To narkotyk, kocie, łgarstwo. Przynosi smak i siłę, ofiarowuje przyjemność i chwilowe zapomnienie.
Pozwala czuć sytość, choć tak naprawdę zdychasz z głodu. Daje radość, choć powinna cię właśnie pożerać
rozpacz. Oszustwo. Jakże małe jest jednak to biochemiczne kłamstwo wobec łgarstw budowanych przez nasze
własne, zdrowe i sprawne, umysły. Oszustwo, złudna nadzieja, chwila zapomnienia, dreszcz rozkoszy...
Dawkujemy je sobie, ale potem zawsze musimy wrócić do prawdziwego świata, tak jak ty wkrótce powrócisz z
narkotycznego snu.
Jak dawno to było, kocie? Przez ile lat głaszczę cię tak jak ona i nic więcej nie mogę zrobić? Trzydzieści
trzy? Trzydzieści cztery? I tak jesteś dzielny, kocie. Podarowałeś nam kilka lat więcej, niż mogliśmy się
spodziewać..."
"
Rozpacz, szaleństwo i kara. Wszystko stało się nagle.
Do inicjacji Maraeny pozostały tylko dwa tygodnie. Widywali się rzadko, bo jej czas pochłaniały długie
modlitwy, nocne czuwania w świątyni i szycie stroju. Wokół dziewczyny kręciło się wiele osób - kobiety z
rodziny, kapłani, przyjaciółki. Niewielka była szansa, że zdoła niepostrzeżenie wymknąć się na spotkanie.
Kazziz cierpliwie przychodził do dzielnicy centralnej, niemal codziennie spacerował po wielkim placu,
udając, że dokonuje jakiegoś pokutnego obrzędu między pomnikami kapłanów i Bogów.
Poprzedniej nocy płakał.
Religia była fundamentem ich społeczności. Zwoje odnalezione w ruinach ostatniej świątyni starej wiary,
na wyspie File, zawierały wizję świata i praw nim rządzących. Ostatni egipscy kapłani, szaleni prorocy,
obserwujący zagładę swej tysiącletniej cywilizacji, podjęli próbę zrozumienia tego, co dzieje się wokół. Oto ich
[ Pobierz całość w formacie PDF ]