[ Pobierz całość w formacie PDF ]
a ostateczne wyrzucenie mnie ze szkoły było czymś, na co wszyscy czekali. Sam też o
tym wiedziałem, od dawna także nie byłem już dobrym uczniem, wykręcałem się
jedynie i prześlizgiwałem z trudem, doznając przy tym uczucia, że nie może to już
długo potrwać.
Wiele istnieje dróg, przy pomocy których Bóg otoczyć nas może samotnością i
przywieść ku nam samym. I taką drogę znalazł też wówczas dla mnie. Wszystko to
było jak zły sen. Widzę siebie poprzez lepkie owe brudy, rozbite kufle od piwa i
cynicznie przegadane noce, omotanego tym złym snem, nie mogącego zaznać
spokoju, udręczonego, pełzającego po wstrętnej i nieczystej drodze. Istnieją takie sny,
w których po drodze do królewny brnąć trzeba przez brudne kałuże, tkwić w zaułkach
pełnych śmieci i smrodu. Tak właśnie było ze mną. W taki oto, niezbyt elegancki
sposób, skazany zostałem na samotność i na zbudowanie pomiędzy samym sobą i
dzieciństwem moim zamkniętej już, rajskiej bramy, pilnowanej przez nieubłaganych a
surowością jaśniejących strażników. Był to początek, przebudzenie się tęsknoty za
samym sobą.
Przeraziłem się jeszcze i doznałem wstrząsu, gdy po raz pierwszy, zaalarmowany
listami kierownika mojego pensjonatu, pojawił się w St. mój ojciec i nieoczekiwanie
stanął przede mną. Lecz gdy pod koniec owej zimy ojciec przybył ponownie, byłem już
zatwardziały i obojętny, pozwalałem mu krzyczeć, pozwalałem mu prosić, pozwalałem
mu przypominać o mojej matce. Pod koniec był niesłychanie wzburzony i powiedział,
że jeśli się nie zmienię, każe mnie wśród hańby i wstydu wypędzić ze szkoły i wpakuje
do zakładu poprawczego. A niech tam! Gdy wyjeżdżał wówczas, było mi go żal, lecz
nie osiągnął nic, nie znalazł do mnie żadnego już dostępu i chwilami czułem nawet, że
słusznie go to spotkało.
Obojętne mi było, co ze mnie wyrośnie. Na swój, bynajmniej niepiękny sposób,
przesiadując po knajpach i uprawiając najdziksze wyskoki, kłóciłem się ze światem, to
była forma mojego protestu. Zżerało mnie to, niekiedy zaś cała sprawa przedstawiała
mi się mniej więcej tak: jeśli świat nie potrzebował ludzi takich jak ja, jeśli nie miał
dla nich lepszego miejsca ani szczytniejszych zadań, to ludzie do mnie podobni
musieli po prostu zmarnieć. I niechby sobie świat ponosił wskutek tego straty.
Zwięta Bożego Narodzenia były w tym roku wcale niewesołe. Matka przeraziła się
moim wyglądem. Urosłem bowiem jeszcze, a wychudzona moja twarz wydawała się
szara i spustoszona, rysy mi zwiotczały, spojówki miałem zaczerwienione. Pierwszy
cień zarostu oraz okulary, jakie od niedawna nosiłem, uczyniły mnie dla niej jeszcze
bardziej obcym. Siostry uciekały przede mną i chichotały. Wszystko to było
nieprzyjemne. Nieprzyjemna i gorzka rozmowa z ojcem w jego gabinecie,
nieprzyjemne spotkanie z paru krewnymi, nieprzyjemny przede wszystkim sam
wieczór wigilijny. Odkąd istniałem na świecie, dzień ów był zawsze wielkim świętem
w naszym domu, wieczorem uroczystym, pełnym miłości, wdzięczności i
odnowionych związków pomiędzy rodzicami i mną. Tym razem wszystko było jedynie
przygnębiające i żenujące. Ojciec mój, jak zwykle, odczytał fragment ewangelii o
pasterzach na polu, którzy strzegli tam trzód swoich", siostry, jak zwykle, stały
rozpromienione przed stolikiem pełnym przeznaczonych dla nich prezentów, lecz głos
ojca nie brzmiał radośnie, twarz jego wydawała się stara i zmęczona, matka była
smutna, a dla mnie wszystko to razem było w równej mierze przykre i niepożądane:
prezenty i życzenia, ewangelia i jaśniejąca świeczkami choinka. Pierniki pachniały
słodko i otaczała je gęsta aura jeszcze słodszych wspomnień. Choinka wydawała także
zapach i opowiadała o sprawach, które już istnieć przestały. A ja pragnąłem, aby ten
wieczór i święta w ogóle skończyły się jak najprędzej.
I tak trwało to przez całą zimę. Nie tak dawno jeszcze otrzymałem surowe
upomnienie rady pedagogicznej i zagrożony zostałem usunięciem ze szkoły. Nie
mogło to już trwać długo. No cóż, niech tam.
Szczególną urazę żywiłem względem Maksa Demiana. Przez cały ten czas nie
widywałem go wcale. W początkowym okresie mego pobytu w St. pisałem do niego
dwukrotnie, lecz nie otrzymałem odpowiedzi; dlatego nie odwiedzałem go też podczas
wakacji.
W tym samym parku, gdzie jesienią spotkałem się z Alfonsem Beckiem, zdarzyło
się na początku wiosny, gdy właśnie zaczynały zielenić się żywopłoty, że zwróciłem
uwagę na pewną dziewczynę. Wyszedłem sam na spacer, pełen ohydnych myśli i
strapień, ponieważ pogorszyło się moje zdrowie, a oprócz tego miałem nieustanne
kłopoty pieniężne, winien byłem kolegom pewne sumy, musiałem zmyślać konieczne,
nowe jakieś wydatki, żeby znów uzyskać trochę grosza z domu, a w wielu sklepach
narosły mi rachunki za cygara i różne inne takie rzeczy. Troski te nie doskwierały mi
jednak nadmiernie wiedziałem bowiem, że z chwilą gdy skończy się wreszcie
ziemska moja egzystencja, gdy się utopię albo oddany zostanę do zakładu
poprawczego, parę tych drobiazgów okaże się w istocie bez znaczenia. Lecz stale
jednak żyć musiałem w konfrontacji z tego rodzaju niezbyt pięknymi sprawami i
cierpiałem z tego powodu.
Tego wiosennego dnia, w parku, przeszła obok mnie młoda kobieta, która
wywarła na mnie niezwykłe wrażenie. Była wysoka, szczupła, elegancko ubrana i mia-
ła mądrą, chłopięcą buzię. Spodobała mi się na pierwszy rzut oka, należała do typu,
który mnie interesował, dlatego zaprzątnęła moją wyobraznię. Była chyba niewiele
starsza ode mnie, lecz znacznie bardziej dorosła, elegancka, w pełni już niemal
ukształtowana jako kobieta, choć z odcieniem chłopięcej przekory w wyrazie twarzy,
takiej, jaką szczególnie lubiłem.
Nigdy nie udało mi się zbliżyć do dziewczyny, w której byłem zakochany i tym
razem też mi się to nie powiodło. Lecz wrażenie, jakie sprawiła, było głębsze od
wszystkich dawniejszych, a wpływ owej miłości na moje życie był potężny.
Ujrzałem oto bowiem nagle znowu przed sobą obraz godny czci i uwielbienia a
przecież, ach, żadna potrzeba ani dążenie nie były we mnie tak gwałtowne i tak
głębokie jak pragnienie kornego adorowania! Nazwałem ją Beatrice, gdyż znałem tę
postać, choć nie czytałem Danta, z pewnego angielskiego obrazu, którego reprodukcję
przechowywałem. Na obrazie tym była to w angielsko-prerafaelitycznym ujęciu postać
dziewczyny o niezmiernie wydłużonych kończynach, smukła, z wąską i długą głową, o
uduchowionych rysach. Piękna moja młoda nieznajoma nie całkiem była do niej
podobna, choć i ona odznaczała się smukłością i chłopięcością kształtów, którą tak
lubiłem, a twarz jej przejawiała pewne cechy uduchowienia.
Nie zamieniłem z Beatrice ani jednego słowa. A mimo to wywarła wówczas na
mnie najgłębszy wpływ. Ustawiła przede mną swój wizerunek, otworzyła san-
ktuarium, uczyniła mnie człowiekiem modlącym się w świątyni. Z dnia na dzień
porzuciłem pijaństwa i nocne włóczęgi. Mogłem znowu być sam, chętnie znowu
czytałem, chętnie chodziłem na spacer.
Nagłe to nawrócenie ściągnęło na mnie mnóstwo kpin. Ale miałem oto coś, co
mogłem kochać i czcić, miałem znowu ideał, życie było znów pełne przeczuć i
tajemniczego, rozmaitością barw nęcącego półmroku i to mnie uodporniło. Byłem
znów w domu sam u siebie, choć tylko jako sługa i niewolnik uwielbionego obrazu.
Nie mogę myśleć o tych czasach bez pewnego wzruszenia. Znów przecież, pełen
najszczerszych chęci, usiłowałem ze szczątków zrujnowanego już okresu życia
zbudować sobie jasny świat", znów cały żyłem jednym tylko pragnieniem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]