[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wdarli się na tyły wschodniego zgrupowania, rozwinęli gwałtowne natarcie z
użyciem broni maszynowej i granatów. Zdezorientowani banderowcy zamiotali
się nagle jak w sieci. Czego jak czego, ale uderzenia na tyły zupełnie się nie
spodziewali. Z miejsca cały ich plan przewrócił się do góry nogami,
przygotowane do ataku oddziały pogubiły się, tu i ówdzie zaczęły strzelać do
siebie, dowódcy całkowicie stracili panowanie nad sytuacją.
A partyzanci szli z impetem. Wypuścili na skrzydłach taczanki z
cekaemami i te dopiero zaczęły siać zamieszanie i popłoch. Przebrażanie
wprowadzili do walki jeszcze jedną kompanię, a kiedy pierścień oblężenia
rozsypał się na poszczególne cofające się ogniwa, uruchomili swój szybki
oddział konny, który skoczył w kierunku wsi Jeromka i przeciął drogę
banderowcom wymykającym się na północ. Utworzył się worek, z którego
wydostać się było coraz trudniej, zaczęła się rzez ostateczna i bezlitosna.
Niemrawe próby stawienia jakiegoś bardziej zorganizowanego oporu niszczono
w zalążku, banderowcy stracili już całkowicie poprzedni animusz, teraz
podobni przerażonym zwierzętom rzucali się bezładnie na wszystkie strony z
jedną tylko myślą: wymknąć się z tej żelaznej pułapki, unieść głowę z tego
pogromu. Z szaleństwem w oczach przedzierali się, gdzie tylko się dało, przez
ziejący ogniem pierścień, w las, wpadali do bagna. Nie liczyli na pobłażanie
zwycięzców, nie mieli prawa na nie liczyć, okrucieństwo odpłacano tu
okrucieństwem, bezwzględność bezwzględnością. Jeszcze długo po rozbiciu
głównego zgrupowania ścigano po polach i lesie zmykające chyłkiem
niedobitki.
Bitwa ucichła, strzelanina rzedła i przeniosła się gdzieś dalej. Na
twarzach ludzi we wsi, trwożliwie oczekujących na rozstrzygnięcie walki,
pojawił się wyraz ulgi. Uratowani! Przez cały dzień drżeli na myśl, że obrońcy
zostaną pokonani, a oni dostaną się w ręce rozwydrzonych nacjonalistów i
zwykłych bandytów śmierć nie była tą rzeczą najstraszniejszą, którą już
63
oglądali oczyma duszy; najpierw byłyby znęcania się i męki... Więc już można
o tym nie myśleć? Powoli wysuwali głowy z różnych kryjówek, z piwnic,
ostrożnie wychodzili przed domy. A kiedy zaczęły wracać pierwsze grupki
utrudzonych wojowników, dwadzieścia tysięcy ludzi , ludność małego
miasteczka, starcy i kobiety, dziewczęta i dzieci wszystko to wyległo na ulice,
by powitać czarnych od dymu i kurzu, nieraz umazanych krwią własną lub
cudzą, niepozornych bohaterów. Synowie, mężowie, bracia, kochankowie
padali w ramiona swoich najbliższych, łzy radości rozmazywały się na
twarzach, choć tu i ówdzie pojawił się też wyraz bólu i rozpaczy. Bowiem nie
wszyscy waleczni wrócili do domów... Służba sanitarna miała pełne ręce
roboty...
Chłopców z oddziału Prokopiuka podejmowano jak najdroższych synów i
braci. A kiedy okazało się, że większość z nich to Ukraińcy, ludzie przekonali
się, że podział narodowościowy nie ma właściwie znaczenia, że istotny jest
podział na faszystów i antyfaszystów. Zrozumieli, jak fałszywe i obłudne były
twierdzenia upowców, że cały naród ukraiński powstał przeciwko Polakom. Oto
był jeszcze jeden piękny dowód, że ludzie prości są braćmi, wszyscy, bez
względu na ich przynależność narodową. %7łe nigdy naród nie powstaje
przeciwko narodowi, że naród może powstać przeciwko ciemiężcom. - A
masowe rzezie? - powątpiewali niektórzy. - A masowe rzezie odpowiadali
inni to zbrodnia tych, którzy idąc na służbę Hitlera i uzurpując sobie prawo
do przemawiania w imieniu narodu, wykorzystywali jego nieświadomość i
pchnęli jego gniew w sobie tylko i Niemcom potrzebną stronę. - Nie wszyscy to
tak formułowali, oczywiście, nie wszyscy to umieli nawet tak pojąć, ale zbliżali
się ku takiemu zrozumieniu wspólnej tragedii coraz bardziej.
I jeszcze jedno objawiło się ludziom z Przebraża. To mianowicie, że
antyradziecka propaganda, jaką sycili ich niektórzy akowscy oficerowie z
Aucka, była szyta wyjątkowo grubymi nićmi. Oto dwadzieścia tysięcy Polaków
zawdzięcza swoje życie w dużej mierze radzieckiej jednostce partyzanckiej.
Czy trzeba czegoś więcej dla przyjazni niż braterstwo broni i pomoc w sytuacji
ostatecznej?
*
Było już ciemno, kiedy Wołodia ocknął się z tego nieprzytomnego snu, w
jaki zapadł po przebiegnięciu kilku kilometrów. Z trudem, jak w ciężkiej
malignie, przypominał sobie teraz wszystkie zdarzenia, jakie przeżył, nim
znalazł się tu, w tym gęstym zagajniku daleko od Przebraża. Walczył? Tak
walczył. Ruszył do swojego pierwszego boju pełen emocji i zapału. Ale co było
potem? Przy dalszych obrazach myśl zatrzymywała się niechętnie, próbowała
pominąć to wszystko, co nastąpiło potem. Było to zbyt straszne i zbyt
64
niezrozumiałe. Absolutny chaos, młyn przerażający, zatracenie się. Zresztą, nim
zaczął się miotać wraz z innymi w tej piekielnej matni, próbował odszukać
wzrokiem swego sotnika, chciał usłyszeć od niego rozkaz, który by
uporządkował ten nagły, dziki pląs przerażonych ludzi, nie chciał się temu
poddać, a potem... Potem uciekał jak inni. Najpierw z tłumem sobie podobnych
rzucił się do tyłu, ale okazało się, że to właśnie od tyłu najsilniej zaciska się
żelazna szczęka tej nieoczekiwanej pułapki. Mógł porównać tylko do piekła te
gromy spadające na nich ze wszystkich stron. Ludzie wciąż potykali się
dziwnie i już nie wstawali. Więc rzucił się na oślep w jakieś krzaki i złamany
wpół, chyłkiem biegł przed siebie, słysząc wokół jakiś niesamowity hałas i
ostry gwizd kul. Potem wszystko zostało gdzieś w tyle, ale nie miał siły
rozprostować się i biegł tak jeszcze jakiś czas, aż nogi odmówiły mu
posłuszeństwa i padł w tym gęstym zagajniku, ostatkiem sił wciągając się pod
splątane ze sobą krzaki jałowca.
Nawojowałem się, pomyślał z rozpaczą, dotykając łupiącej głowy. Krwi
nie znalazł, musiał oberwać czymś tępym. Nadsłuchiwał chwilę, po czym
podniósł się ciężko i rozejrzał za karabinem. Nie znalazł, zgubił go gdzieś po
drodze, choć nie pamiętał chwili, w której porzucał tę swoją, tak wypieszczoną
broń. Obmacał bok z lewej strony nóż pozostawał na swoim miejscu. Opuścił
zagajnik i zobaczył , że jest w pobliżu swojej wsi. Było zbyt ciemno, by mógł
dojrzeć zabudowania, ale znał teren na tyle dobrze, by orientować się w nim
nawet po drobnych szczegółach. Myślał: uciekłem jak zając z pola walki, a
miałem zadokumentować swoją przynależność do wielkiego narodu
ukraińskiego. Czy naprawdę nie jestem nic wart? Przecież czuję się Ukraińcem
i nienawidzę Polaków. Sotnik powiedział: możesz to zadokumentować. Tak,
mogę to udowodnić...
Przyszedł do śpiącej już wsi i zastukał do domu, w którym się wychował.
Iwan i Maria obudzili się natychmiast.
Nie otwieraj szepnęła Maria. - Boję się...
Wyjrzę powiedział Iwan.
Zsunął się z łóżka i podszedł do okna. Ktoś stukał do drzwi rękojeścią
noża. Iwan poznał swego chłopca. Ale podszedł do drzwi i zapytał:
Chto tam?
To ja, Wołodia.
Czego chcesz?
Otwieraj, bo inaczej sprowadzę całą sotnię!
Otwórz powiedziała Maria do Iwana. - To nasz syn.
Poczekaj mruknął Iwan w stronę drzwi. - Wciągnę portki.
Poszedł do kuchni i namacał siekierę.
Otwieraj popędziła go Maria. - Na co czekasz?
65
Usłyszała zgrzyt odsuwanej zasuwy, potem zły śmiech syna nagle
[ Pobierz całość w formacie PDF ]