[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 Pozwoli pani, że skorzystam z telefonu?
 Właściwie nie wolno, ale nikomu nie powiem, jeśli pan też nic nie powie.
 Umowa stoi.
Postawiła telefon na blacie, a ja zacząłem wydzwaniać i pytać w sklepach ze
sprzętem, czy w pobliżu nie ma Lamara Burksa. Rozmawiałem swobodnie, nawet po-
zwoliłem sobie na pewną nonszalancję, jakbym był pewien, że go zastanę. Znalazłem
go za czwartym razem, na polach golfowych Sweetwater Bay.
 Tak, Lamar jest tu gdzieś  usłyszałem od mężczyzny, który podjął słuchawkę.
 Do diabła, cały dzień tu siedzi. Od paru godzin próbujemy go stąd wyrzucić.  Ktoś
w tle głośno się roześmiał. Nie ma nic lepszego niż trochę śmiechu, cygar i gadania
całymi dniami o golfie, w sklepie ze sprzętem, kiedy inni zarabiają na życie.  Nie ma
go w tej chwili, ale za godzinę wpadnie na herbatkę  informował.  Pewnie jest na
polu, może poza nim.
 Dziękuję. Spróbuję go złapać.
Odłożyłem słuchawkę i się uśmiechnąłem.
 Sukces, Rebecco. Dzięki za pomoc.
Chyba się jej spodobało, że powiedziałem do niej po imieniu.
 Proszę bardzo. Gdyby pan potrzebował jeszcze czegoś, mam nadzieję, że
zwróci się pan do mnie bez wahania.
 Chyba się zawaham  odparłem.  Słodkie, eleganckie kobiety jak ty nie po-
winny dać się demoralizować mężczyznom takim jak ja.
Uśmiechnęła się i czubkiem języka przejechała po dolnej wardze.
 Trochę zepsucia jeszcze nikomu nie zaszkodziło.
Och, kurczę. Muszę spadać, bo szybko zapomnę, że osobami, którymi winie-
nem się zainteresować, są Lamar Burks i Randy Hartwick.
 Muszę iść, Rebecco.  Posmutniałem.  Ale obiecaj, że będziesz za mną tęsk-
nić.
 Obiecuję  przyrzekła i się roześmiała.
Wyszedłem z hotelu. Karolina Południowa coraz bardziej mi się podobała.
Pola golfowe Sweetwater Bay leżały o kwadrans jazdy samochodem od hotelu.
W broszurze była mapka i bez trudu je znalazłem. Sklep ze sprzętem znajdował się w
małym białym budynku z desek otoczonym palmami. Jeśli dopiero co przetrwało się
zimę w Cleveland, palmy są najbardziej pożądanym widokiem na świecie. Drogowska-
zy prowadziły na ścieżki dla wózków w stronę pola mistrzów i pola dyrektorskiego.
Zaparkowałem i wszedłem. Za ladą siedział gruby mężczyzna w szortach khaki i ko-
szulce polo. Zapytałem, czy widział Lamara Burksa.
 To pan jesteś tym facetem, który dzwonił wcześniej?  Ani na moment nie
oderwał wzroku od małego telewizorka zwisającego z sufitu. Nastawiony był na Golf
Channel i ktoś właśnie pokazywał wybicia. Fascynujące.
 Tak. Dzwoniłem wcześniej. Czy Lamar jest gdzieś tutaj?
 Aha.  Nie patrząc na mnie, machnął ręką w stronę drzwi frontowych.  Jest
na dworze. Zaraz idzie na pole dyrektorskie.
Wyjrzałem przez okno na pole za parkingiem. Było tam tylko sześcioro ludzi, w
tym trzy kobiety. Dwaj młodzi, biali i czarny w średnim wieku.
 Mogę dostać wiaderko piłek?  zapytałem.
 Wez pan ze stojaka  mruknął.  To będzie pięć dolarów.
 Okay. Macie jakieś kije na mój rozmiar?
Wreszcie oderwał wzrok od ekranu i popatrzył na mnie, jakbym chciał pożyczyć
jego bieliznę.
 Nie ma pan kijów?
 Przyjechałem spoza stanu. Nie zamierzałem grać.
Pokręcił głową, jakby usłyszał jakąś niesamowitą nowinę, i wskazał młotki na
stojaku przy ścianie. Były ładniejsze niż kije, które kiedykolwiek posiadałem.
Wyszedłem i skierowałem się na pole. Biali faceci oddalili się, zostały tylko ko-
biety i czarny. Kiedy się zbliżałem, jedna z kobiet powiedziała.
 Aadny strzał, Lamar.
Lamar Burks rozrzucił kijem murawę. Opróżniłem obok niego połowę mojego
kubełka, a on uśmiechnął się i skinął do mnie głową. Miał około czterdziestki, był ni-
skim, dobrze zbudowanym mężczyzną z ramionami jak wielkie połcie szynki. Nosił
białe szorty i białą koszulę. Miał masywne uda i pośladki. Nie był otyły, tylko potężny.
Z takim zadkiem zrobiłby karierę jako rozgrywający w siatkówce.
Znalazłem w trawie podstawkę i położyłem na niej piłkę, potem wziąłem kij i
przyjąłem pozycję. Nigdy nie uważałem się za dobrego zawodnika. Ta gra była dla
mnie trochę za wolna i z całą pewnością za mało siłowa, żeby stanowić konkurencję
dla dobrego treningu kulturystycznego albo koszykówki. Czasem grywałem, zamie-
rzałem jednak czynić to aktywniej na emeryturze, kiedy moje starzejące się ciało nie
będzie już mogło podołać koszykówce i kulturystyce, ale z pewnością da radę golfo-
wi. Minął już prawie rok, gdy ostatni raz machałem kijem. Zamachnąłem się kilka razy,
próbując wyczuć kij i podszedłem do podstawki.
Moja pierwsza piłka potoczyła się na jakieś sto czterdzieści metrów po trawie.
Piłka śmigała z wizgiem po murawie, odbijała się od czasu do czasu, ale nie uniosła
się nawet na trzydzieści centymetrów w powietrze. Położyłem kolejną na podstawce i
znów się zamachnąłem. Tym razem wybiłem ją w powietrze, ale koszmarnie scentro-
wałem. Tak samo było przy kolejnym strzale. I przy następnym.
Lamar Burks stał przy mnie i chichotał.
 Chłopcze  odezwał się  może powinienem troszkę się przesunąć, żeby zejść
z linii ognia.
 Po co ten sarkazm, Lamar. Ja tylko strząsam z siebie rdzę.
Uniósł brwi.
 No, no. Znasz moje imię.
Podałem mu rękę.
 Lincoln Perry. Chciałbym z tobą porozmawiać o jednym z twoich pracowni-
ków.
 O którym?  zapytał, ściskając mi dłoń.
 O Randym Hartwicku.
Zmrużył oczy.
 A kim właściwie pan jest, panie Perry?
Wyjąłem portfel i pokazałem mu licencję. Przyjrzał się jej dokładnie, potem ski-
nął głową.
 Hm, w porządku. Możemy pogadać. Ale najpierw skończę mój kubełek.
 Okay.
 No dalej, zajmij się swoimi piłkami, a ja spróbuję się nie śmiać. Nie będzie ci
łatwo. To może być najgorszy pokaz, jaki dawano w tym hrabstwie.
Wziąłem kij numer siedem.
 Wiesz co, Lamar? Założę się o pięćdziesiąt dolarów, że strzelę dalej niż ty.
 Chyba sobie kpisz, synu! O, tak, tak. Jeśli lubię coś bardziej niż hazardzistę, to
głupiego hazardzistę. Ile uderzeń?
 Twój wybór.
 A zatem trzy.
 Stoi.  Nie bardzo się bałem, że stracę pieniądze. Widziałem już, jak Burks gra
i chociaż był diabelnie celny, to niewiele wart, jeśli chodzi o dalekie strzały. Miał krót- [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • amkomputery.pev.pl
  •