[ Pobierz całość w formacie PDF ]
tego, co ujrzała wtedy i co dostrzegała pózniej w oczach rzecznej jalli. Znów usłyszała cza-rowny
śmiech i głos Indyga, nagle rozkazujący; otworzywszy oczy, zdą\yła pochwycić ostatni błysk
rybich zębów odsłoniętych w szyderczym uśmiechu, kiedy rzeczna jalla znikała z pola widzenia
tak, \e ani zmarszczka na wodzie nie wskazywała jej śladu. Joey tkwiła w miejscu i po prostu
dygotała, dopóki, nie patrząc na nią, Indygo nie powiedział:
- Ona dziś nie wróci. Chodz tutaj.
Z bliska jego smukłość, długie nogi i stosunkowo szorstka sierść wskazywały, \e nale\y do
lanau, jednoro\ców niebiańskiego rodu, tak jak Sinti i Księ\niczka Lisha. Joey podchodziła
wolno, na wszelki wypadek starając się go mieć od strony brzegu.
- To była najpiękniejsza kobieta, jaką zdarzyło mi się wi dzieć - rzekła. - Nigdy w \yciu się
tak nie bałam.
Indygo nie odpowiedział.
- Przy okazji dziękuję za uratowanie mi \ycia - odezwała się Joey.
- Właśnie zrobiłem to znowu - odparł Indygo. - Rzeczna jalla o wiele prędzej porusza się na
lądzie ni\ twoja przyjaciółka, mała jalla ze strumienia. Powiedz mi, czy Ko zdaje sobie sprawę,
jaka jesteś głupia?
Joey natychmiast zawrzała gniewem.
- Wiem, \e nie nale\y się zbli\ać do rzeki! Zeszłam tu tylko po to, aby z tobą porozmawiać!
Masz do mnie jakieś pretensje?
- Ty tutaj nie nale\ysz. - Głos Indyga w jej umyśle brzmiał twardo i bezdzwięcznie. - Nie
masz w Shei'rahu nic do roboty.
- Och, racja, a ty nale\ysz do mojego świata? - Joey krzyczała teraz tak, jak mogłaby
wrzeszczeć na swojego brata. -Więc co, u diabła, robisz, kiedy latasz po Woodmont w Kalifornii
i próbujesz zamienić swój róg na złoto? - Połapała się, słysząc własne słowa. - Och, to był on -
wyszeptała wolno. - Naprawdę swój róg pokazywałeś panu Papasowi.
Indygo raptownie odwrócił się tyłem do rzeki i ruszył w stronę kamienistych wzgórz, a Joey,
jazgocząc, szła za nim.
- Był twój, prawda? Jednoro\ce nie umierają, więc musiał być twój. Mam rację? Wiem, \e
tak.
Biały jednoro\ec prowadził ją dalej, a\ w końcu dosłownie przyparła go do kamienia dwa
razy wy\szego ni\ ona. Indygo z łatwością mógłby go przeskoczyć, ją zaś skazać na
beznadziejną wspinaczkę, ale obrócił się do niej, z ciemnoniebieskimi oczami rozszerzonymi
wyzywająco.
- A jeśli był mój?
Joey wpatrywała się w niego przera\ona.
- Tego nie mo\esz zrobić! Nie mo\esz przekroczyć Granicy bez swojego rogu, jeśli zaś nie
będziesz mógł wrócić do Shei'rahu, umrzesz! Mówił mi Sinti!
- Ach, naturalnie - zakpił Indygo. - Uczony Pan Sinti, władca nas wszystkich, przewodnik i
doradca przybyszów z innego świata. Sinti szlachetny, wszechwiedzący, tajemniczy. Sinti
kłamca.
- O czym ty mówisz? - Joey chciała zadrwić, okazać bezbrze\ną pogardę, lecz coś w
zachowaniu Indyga sprawiło, \e wyjąkała ochryple: - Sinti nie jest kłamcą!
- Sinti i cała reszta - kategorycznie stwierdził Indygo. - Fireez, Lisha, wszyscy wielcy
Najstarsi. Sami kłamcy.
- Dobra - rzekła Joey. - Dobra. - Postanowiła nad sobą panować. - Porozmawiajmy o
kłamstwie. Na przykład o tym, co powiedziałeś panu Papasowi o złocie potrzebnym ci w podró-
\ach. Jesteś jednoro\cem, \yjesz w Shei'rahu... na co ci złoto, na co podró\e? Na litość boską,
chodzi mi o to, \e ju\ tu jesteś!
Indygo długą chwilę odwzajemniał jej spojrzenie, a przez ten czas Joey nabrała niedorzecznej
pewności, \e pachnie dokładnie tak jak mydło kąpielowe w kształcie ryby, za którym przepadała
w dzieciństwie. Potem stanął dęba, tak nagle, \e przestraszona odskoczyła do tyłu, i tym razem
rzeczywiście przesadził kamień, kopytami ledwie musnąwszy jego czubek, co zabrzmiało cicho
jak trzask szczotkowanych włosów. Joey nie próbowała iść za nim. Wspięła się wolno i mozolnie
z powrotem na swój kamienny fotel, z którego długi czas obserwowała rzekę, ciekawa, czy
rzeczna jalla wynurzy się znowu, i trochę zalękniona.
Nieustannie fascynowały ją małe, podobne do smoków stworzenia zwane shendi. Niejedną
chwilę spędziła, le\ąc w wysokiej trawie i obserwując pewną rodzinę zamieszkałą w płytkiej
jaskini, niedaleko od miejsca, gdzie widziała dwugłowego jakhao. Rodzice albo ją ignorowali,
albo atakowali z wściekłym bulgotem; natomiast młode były równie ciekawe jak ona, i kiedyś
wczesnym rankiem Joey, prawie zupełnie wstrzymując oddech, zwabiła jedno na tyle blisko, by
stwierdzić, \e wąskie, zrogowaciałe wargi ma zielone jak trawa, zrenice zaś białozłote. Ale zaraz
spłoszone szelestem za jej plecami stworzonko umknęło w miniaturowy cień swojej matki.
Joey odwróciła się raczej z irytacją ni\ ze strachem i zobaczyła Ko.
- Ju\ czas - rzekł satyr. Joey, nie rozumiejąc, zamrugała oczami. - Je\eli zostaniesz na tym
świecie jeszcze dłu\ej - wyjaśnił Ko - na twoim upłynie czas. Pan Sinti kazał odprowadzić cię do
Granicy.
- Och, dobrze. Taak. - Joey bez celu rozejrzała się dokoła, nagle tak zdezorientowana i pełna
wątpliwości, jak w chwili, kiedy po raz pierwszy znalazła się w Shei'rahu. - Muszę po\egnać
mnóstwo osób. Jallę ze strumienia, Fireez, Lishę, Touriąa, wszystkich Najstarszych...
Ko pokręcił głową.
- Nie zdą\ysz. Pamiętasz, jak długo trwa podró\. - A na wi dok jej oczu, wzbierających nie
wylanymi łzami, dodał łagod nie: - Córko, Najstarsi będą z nami przez całą drogę do Grani cy,
tak jak obserwowali cię i szli za tobą, gdy przekroczyłaś ją po raz pierwszy. Ale oni nie
rozumieją po\egnań. Nikt z nas tu taj nie rozumie, mo\e z wyjątkiem moich krewniaków. -Wziął
ją za rękę, z niedbałym, krzywym uśmiechem satyra na twarzy. - Tak to jest w Shei'rahu - rzekł. -
A teraz chodz.
Droga wydawała się znacznie krótsza ni\ przedtem, choć dopiero po zachodzie słońca zeszli
do wąskiej, cienistej doliny i Joey po raz pierwszy ujrzała Granicę. Przy ostatkach światła
przypominała jasną, nieuchwytną zmarszczkę w powietrzu: była jakby magicznym lusterkiem,
które cały szmat ziemi za sobą zmienia w chytrze łypiące oczami cienie i nawiany śnieg.
Joey powiedziała:
- To nie było tutaj. Co się stanie, jeśli wyląduję w Nowym Jorku czy gdzieś indziej?
Ko uspokajająco poklepał ją po plecach.
- Nic takiego się nie zdarzy.
- Skąd wiesz? Sam nigdy nie byłeś po drugiej stronie... skąd wiesz, gdzie wyjdę? - Nagle
poczuła, \e zaraz mo\e wpaść w panikę.
Ko zachował niezmącony spokój.
- Granica to Granica. Wyjdziesz tam, gdzie weszłaś, córko. Masz na to słowo Pana Sintiego.
- Có\ - odparła Joey. - Jeśli tak mówi Sinti. - Poło\yła wyrazny nacisk na imieniu czarnego
jednoro\ca, zobaczyła na kosmatej twarzy Ko urazę, którą skrył równie szybko, jak się pojawiła,
i chwiejnym krokiem podbiegła, aby go uściskać. - Przepraszam, przepraszam - wymamrotała. -
Po prostu czuję się tak... nie wiem, nie czuję się dobrze, nie znoszę tego.
Nie myte włosy satyra wydzielały cudowny, ostry zapach.
- Więc wracaj - powiedział. - Granica będzie. Shei'rah jeszcze będzie. Wracaj do nas, jak
zechcesz.
- Ale się porusza. - Joey pociągnęła nosem. - Sinti mówił, \e Shei'rah ciągle się porusza.
Pewnie nigdy ju\ go nie znajdę.
Ko trochę ją od siebie odsunął i mrugnął do niej z powagą.
- Myślę, córko - rozumiesz, myślę - \e Shei'rah na ciebie poczeka. Zobaczymy się wkrótce. -
[ Pobierz całość w formacie PDF ]