[ Pobierz całość w formacie PDF ]
nie kochali się ze sobą jak trzeba. Jeśli się skupić, można było nawet zrozumieć
fragmenty jakiejś historii, za każdym razem jednak, gdy zaczynała ona mieć sens,
sceneria się zmieniała i pojawiały się inne postacie, trzymające w rękach szklanki
z pieniącym się płynem lub wkładające sobie do ust zapalone cienkie cylinderki.
Nic dziwnego, że nikt tego nie oglądał! Kiedyś zapytał Jonesa o telewizję, lecz
dyrektor uśmiechnął się tylko i odpowiedział, że konserwacja tego typu urządzeń
nie należy do zadań jego departamentu.
I tak wszystkie programy pochodzą z przedwybuchowych taśm wyja-
śnił.
Sos odłożył te głupstwa na bok. Musiał się zastanowić nad poważniejszymi
sprawami. Dokładnie wypchał plecak, wiedząc, że umrzeć z głodu wszędzie moż-
na, jeśli wyruszy się bez odpowiedniego przygotowania. Góra przynosiła szcze-
gólny rodzaj śmierci, której nie należało poniżać zwykłym głodem czy pragnie-
niem. Wypił już kwartę wzmocnionej wody, wiedział bowiem, że wyżej znajdzie
jadalny śnieg, który ją zastąpi. Z pewnością nie głód czyhał na górze.
Cóż więc czyhało? Nikt nie mógł mu powiedzieć, gdyż tę podróż odbywało
się tylko w jedną stronę, wszystkie książki zaś traktowały jedynie o czasach po-
przedzających Wybuch. Tylko rzadkie podręczniki, używane przez Odmieńców,
nosiły pózniejsze daty. Mogło to oznaczać, że książki rzeczywiście pochodziły
sprzed Wybuchu i właściwie były bezwartościowe, gdyż żadna z nich nie mó-
wiła o istniejącym świecie. Należały one, podobnie jak telewizja, do skompliko-
wanego, zbijającego z tropu świata mitów, w którego prawdziwość jednego dnia
wierzył, by następnego jej zaprzeczyć. Góra mogła być częścią owego świata.
Cóż, skoro nie sposób zbadać tego umysłem, pozostaje doświadczenie. Wej-
dzie na Górę i sam znajdzie odpowiedz. Zmierci nie można poznać z drugiej ręki.
Głupi fruwał wokoło w poszukiwaniu latających owadów, wydawało się jed-
nak, że nie ma ich tu wiele.
Wracaj na dół, ptasi móżdżku poradził mu Sos. To nie miejsce dla
ciebie.
Ptak jakby go usłuchał, gdyż zniknął z pola widzenia. Sos pogrążył się w nie-
spokojnych majakach: telewizja i żelazne belki, przygnębiona twarz Soli i mgli-
sta niepewność natury zagłady, jaka go czekała. Chłodnym rankiem jednak Głupi
wrócił, tak jak Sos oczekiwał.
Drugi dzień wspinaczki był łatwiejszy niż pierwszy i wędrowcowi udało się
pokonać trzykrotnie dłuższą drogę. Plątanina metalu ustąpiła miejsca stosom gru-
zu porośniętym zielskiem, olbrzymim okrągłym kawałom rozpadającej się gumy,
podłużnym metalowym płytom o długości kilku cali, strzępom starych butów,
odłamkom wypalonej gliny, plastikowym kubkom oraz setkom monet ze srebra
i brązu. Zgodnie z tym, co twierdziły książki, były to wytwory przedwybuchowej
93
cywilizacji. Nie mógł sobie wyobrazić, do czego służyły wielkie gumowe obwa-
rzanki, reszta jednak wyglądała na przybory podobne do tych, które składowano
w gospodach. Monety były ponoć symbolem znaczenia. Posiadanie wielkiej ich
ilości odpowiadało zwycięstwu w Kręgu.
O ile można wierzyć książkom.
Póznym popołudniem padał deszcz. Sos wykopał z ziemi jeden z kubków,
wytrząsnął przylepioną ziemię i podniósł go w górę, by nałapać wody. Był spra-
gniony, a śnieg leżał dalej, niż się spodziewał. Głupi przycupnął na jego ramieniu.
Nienawidził ulewy. Sos podniósł wreszcie klapę plecaka, by osłonić ptaszka.
Wieczorem jednak pojawiło się więcej owadów, jak gdyby deszcz wygnał je
z ukrycia. Mężczyzna wysmarował się środkiem odstraszającym komary, podczas
gdy Głupi wzbił się w górę z wigorem, by powetować sobie chude czasy.
Sos do tej pory skupiał się na swym zadaniu, teraz jednak, gdy już oswoił
się z Górą, powrócił myślami do najbardziej wzruszających chwil swego życia.
Wspominał pierwsze spotkanie z Solem, gdy obaj byli właściwie jeszcze nowi-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]