[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ponieść śmierć, niż dopuścić do tego.
Wyszli więc z wioski plemienia Waziri, a plecy
niewolników objuczone były haraczem z kości
słoniowej w ilości godnej wielu królów. Skierowali
się ku północnej stronie, ku swym siedliskom w
dzikiej i nieznanej krainie leżącej poza Kongo, w
największych głębiach Wielkiego Boru, a z boków,
po każdej stronie, posuwał się niewidzialny,
nieugięty wróg.
Pod kierownictwem Tarzana czarni wojownicy z
plemienia Waziri ustawili się wzdłuż drogi po obu
stronach w gęstych krzakach. Zajmowali placówki w
znacznym oddaleniu jedna od drugiej, a gdy
kolumna przechodziła, pojedyncza strzała lub ciężka
dzida, dobrze wymierzona, przeszywała Manjemę
lub Araba. Po pewnym czasie ludzie Tarzana
rozpraszali się i zajmowali nowe stanowiska na
przodzie. Nie uderzali aż do chwili, kiedy cel był
dobrze upatrzony, a niebezpieczeństwo zdradzenia
się równało się zeru. Strzały oraz dzidy padały
rzadko i były nieliczne, lecz tak wytrwale i stale
powtarzały się, i tak były celne, że posuwająca się
powoli kolumna ciężko objuczonych napastników
czuła się ciągle w panicznym strachu - strachu z
powodu przebitego towarzysza, który padł przed
chwilą, strachu wobec niepewności, kto padnie
następny i kiedy.
Z największą trudnością udawało się Arabom
powstrzymać swych ludzi od powtarzanych
wielokrotnie usiłowań porzucenia niesionych
ciężarów i ucieczki, na podobieństwo stada
wystraszonych królików, w drodze na północ. Tak
dzień chylił się ku schyłkowi, dzień ciężki jak
straszna zmora dla napastników, a dla Waziri -
dzień uciążliwy, lecz dzień, który przyniósł dobrą
zapłatę. Na noc Arabowie zbudowali naprędce bomę
na małej polance nad brzegiem rzeczki i rozbili obóz.
Od czasu do czasu w ciągu nocy rozlegał się tuż nad
ich głowami huk strzelby i jeden z dwunastu
wartowników, których teraz wystawili, padał zabity.
Sytuacja taka była nie do zniesienia, gdyż widzieli, że
przy takiej okropnej taktyce wroga wyginą, padając
jeden po drugim, nie zdoławszy zabić nawet jednego
nieprzyjaciela. Jednak Arabowie podobni do białych
z wytrwałej chciwości nie chcieli puścić z rąk
zdobyczy, a gdy nastał ranek, zmusili
sterroryzowanych Manjemów do podjęcia znów
noszy i kazali im dalej iść, potykając się, przez
dżunglę.
Przez trzy dni kolumna wytrzymała taki straszny
pochód. Każdą godzinę znaczyła śmiertelna strzała
lub okrutna dzida. Noce były straszne z powodu
rozlegającego się huku niewidzialnej strzelby, która
robiła z obowiązku wartowniczego pewny wyrok
śmierci.
Z rana na czwarty dzień Arabowie musieli zastrzelić
dwu czarnych, zanim zdołali zmusić pozostałych do
podjęcia znienawidzonej kości słoniowej. Gdy to się
stało, rozległ się czysty i doniosły głos z puszczy:
"Dziś umrzecie, Manjemowie, jeżeli nie porzucicie
kości słoniowej. Rzućcie się na swych okrutnych
panów i pozabijajcie ich. Macie strzelby, dlaczego z
nich nie korzystacie? Pozabijajcie Arabów, a nie
zrobimy wam nic złego. Zaprowadzimy was z
powrotem do naszej wioski, nakarmimy i
wyprowadzimy z kraju bezpiecznie i spokojnie.
Złóżcie nosze i napadnijcie na swych władców -
pomożemy wam. Inaczej umrzecie!"
Gdy głos ścichł, napastnicy stanęli jakby skamieniali.
Arabowie mierzyli okiem swych niewolników, a
niewolnicy spoglądali jeden na drugiego - czekali
tylko, by któryś dał sygnał. Pozostało ze trzydziestu
Arabów i około stu pięćdziesięciu czarnych. Wszyscy
mieli broń - nawet ci, którzy zajęci byli jako
tragarze, mieli przewieszone strzelby przez plecy.
Arabowie skupili się razem. Szejk zakomenderował
rozpoczęcie marszu, a mówiąc, podniósł w górę
strzelbę. W tejże chwili jeden z czarnych rzucił nosze
i chwyciwszy karabin z pleców, dał strzał w grupę
białych. Od razu obóz zamienił się w tłum
rzucających przekleństwa, wyjących demonów
walczących za pomocą strzelb, pistoletów i noży.
Arabowie stali zbici w jedną gromadę i bronili życia
odważnie, lecz nie mogło być żadnej wątpliwości co
do ostatecznego rezultatu walki. Deszcz ołowiu
spadał na nich od własnych niewolników, a chmary
strzał i dzid leciały z pobliskiej puszczy, wymierzone
w nich jedynie. Po dziesięciu minutach od chwili,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]