[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Wokół brzózek leżała zeschnięta podściółka z liści, które głośno szeleściły pod
nogami. Wyznaję, że w porównaniu z Martą kroczyłem przez las jak słoń. A przecież
starałem się podkradać jak najciszej.
Im dalej zapuszczaliśmy się w głąb lasu, tym stawał się gęstszy. Od czasu do
czasu zagradzały nam drogę ściany z młodych sosenek i jodełek. Wtedy Marta przy-
klękała i na czworakach przesuwała się pod gałęziami, a ja — rad nierad — musiałem
robić to samo.
W pewnej chwili dziewczyna chwyciła mnie za ramię. Między gałęziami widać było
jakąś plamę. Podczołgaliśmy się jeszcze kilka kroków i oto naszym oczom ukazał się
zielony namiocik, stojący pod wielką brzozą, która jak matka królowała nad małym
lasem. W jej cieniu i zasięgu korzeni nie mogło wyrosnąć żadne drzewko, powstała więc
mała polanka. Tutaj rozbił biwak mój znajomy Kaznodzieja-Płetwonurek.
Gdy wychyliliśmy głowy spod gałęzi, właśnie nakładał na głowę słomkowy kape-
lusz. Przed naszym przyjściem zdążył zdjąć z nóg płetwy, nawet przebrał się. Na
sęczku brzozy wisiał mokry kostium kąpielowy, a obok leżał aparat tlenowy.
Jego obozowisko wyglądało bardzo dziwacznie. Namiocik był maleńki, trójkątny,
złożony z dwóch peleryn wojskowych, tak zwanych pałatek. Obok, oparty o gruby pień
starej brzozy, stał chochoł z trzciny; ściślej było to coś w rodzaju zbroi rycerskiej, tyle że
wykonanej nie z blachy, ale z trzciny i sitowia.
Na pniu brzozy wisiał przybity gwoździem ogromny płat kory sosnowej, zwrócony
wewnętrzną stroną do światła. Ta wewnętrzna strona jest zazwyczaj lekko biaława,
pokryta nalotem próchna. Kaznodzieja wyrysował na niej brzydką maskę roześmianego
diabła. W nocy ten nalot próchna świeci jak nafosforyzowany. Nieproszony gość mógłby
się najeść sporo strachu, gdyby napotkał takie świecące straszydło.
Dlaczego postawił ten namiocik w głębi lasu, a nie jak inni nad brzegiem jeziora?
Lubił przecież pływać, ba, miał aparat do nurkowania i gumową łódeczkę. Czyż nie o
wiele poręczniej byłoby mu zamieszkać tuż nad wodą?
Kaznodzieja-Płetwonurek poprawił na głowie słomkowy kapelusz. Potem wyjął zza
paska spodni ogromny nóż...
Przytailiśmy oddech w piersiach. Ogromny nóż w ręku tego człowieka wyglądał
bardzo groźnie. Przyklęknął i ze swojego namiotu wyjął duży bochen chleba. Nożem
odkroił grubą pajdę, usiadł i zaczął ją zajadać ze smakiem.
Nie bardzo wiedziałem, co robić dalej. Wracać nad brzeg jeziora czy wyjść z
ukrycia i przywitać jak starego znajomego? Problem ten został jednak szybko rozstrzy-
gnięty, bo nagle między jednym a drugim kęsem chleba — dziwaczny jegomość rzekł:
— W tych gałęziach chyba jest niewygodnie...
Podniosłem się z ziemi.
To samo uczyniła Marta. Zrobiliśmy kilka kroków w stronę jegomościa, a on dopiero
teraz raczył się obejrzeć. Poznał mnie, uśmiechnął się lekko i skinął głową.
Było mi trochę wstyd, że go tak podpatrywałem, nie bardzo wiedziałem, jak się
przed nim wytłumaczyć.
— Sąsiedzi na biwaku mówili mi, że pan mnie wczoraj odwiedził — wybąkałem. —
Pomyślałem więc, że warto złożyć panu rewizytę. Pan zapewne miał do mnie jakiś
interes?
Przełknął kęs chleba.
— Tak jest — powiedział — miałem poważną sprawę. Chciałem od pana pożyczyć
trochę chleba na kolację. Diabelnie mi się chciało jeść, a tak się fatalnie złożyło, że za-
brakło mi chleba. Nikogo tu nad jeziorem poza panem nie znam, więc do pana wy-
brałem się po pożyczkę. Niestety, nie zastałem pana i głodny poszedłem spać. Lecz
[ Pobierz całość w formacie PDF ]