[ Pobierz całość w formacie PDF ]

pan pozna ich metody, będzie panu łatwiej zabrać się do pracy. Ale zanim nadejdą książki,
nie należy tracić czasu, niech pan przyjdzie do mnie, zapoznamy się z kompasem, zajmiemy
się meteorologią. To wszystko jest niezbędne.
19
– Niby tak... – mruknął diakon i zaśmiał się. – Robię starania o posadę w centralnej Rosji i
mój wujaszek protojeriej przyrzekł mi poparcie. Jeżeli pojadę z panem, to będzie wyglądało,
że niepotrzebnie robię ludziom subiekcję.
– Nie rozumiem pańskich wahań. Pełniąc nadal obowiązki zwykłego diakona, który ma
służbę tylko w niedzielę i święta, w pozostałe dni spoczywa na laurach, pan i za dziesięć lat
będzie taki sam jak dzisiaj, najwyżej wyrosną panu wąsy i broda, natomiast po powrocie z
ekspedycji pan po upływie tych samych dziesięciu lat będzie zupełnie innym człowiekiem, bo
wzbogaconym o świadomość, że coś niecoś zrobił.
Z damskiego powozu doleciały okrzyki przerażenia i zachwytu. Powozy jechały drogą wy-
rytą w zupełnie prostopadłym skalistym brzegu i całemu towarzystwu zdawało się, że pędzi
wzdłuż półki przymocowanej do wysokiej ściany i że powozy zaraz spadną do przepaści.
Z prawej strony rozpościerało się morze, z lewej sterczała nierówna brunatna ściana pełna
czarnych plam, czerwonych żył i pnących się korzenisk, a z góry spoglądały jakby ze stra-
chem i ciekawością pochylone kudłate choiny. Po chwili znowu pisk i śmiech; trzeba było
przejechać pod olbrzymim zwisającym kamieniem.
– Nie rozumiem, po kiego diabła jadę z wami – powiedział Łajewski. – Jakie to głupie i
trywialne! Powinienem wynieść się na północ, uciekać, ratować się, a ja nie wiadomo po co
jadę na tę idiotyczną wycieczkę.
– Spójrz lepiej, jaka panorama! – powiedział Samojlenko, kiedy konie skręciły na lewo i
odsłonił się widok na dolinę Żółtej Rzeczki, potem błysnęła rzeczka, żółta, mętna, wariacka...
– Nic pięknego w tym nie widzę, Sasza – odparł Łajewski. – Wieczne zachwyty nad przy-
rodą demaskują ubóstwo wyobraźni. W porównaniu z tym, co mi może dać moja wyobraźnia,
te wszystkie strumyki i skały to po prostu lichota.
Powozy jechały już brzegiem rzeczki. Wysokie, górzyste brzegi stopniowo zbliżały się ku
sobie, dolina zwężała się i coraz bardziej przypominała wąwóz; kamienistą górę, koło której
jechano, matka przyroda skleciła z olbrzymich głazów, przygniatających jeden drugi z tak
potworną siłą, że patrząc na nie Samojlenko mimo woli stęknął. Posępną i piękną górę miej-
scami przecinały wąskie szczeliny i żleby, z których wionęło zapachem wilgoci i tajemniczo-
ścią; poprzez żleby widać było inne góry – brunatne, różowe, fioletowe, zamglone lub skąpa-
ne w jaskrawym świetle. Czasem, gdy mijano żleby, słychać było, jak gdzieś z wysoka spada
woda i pluszcze o kamienie.
– Ach, te przeklęte góry! – wzdychał Łajewski. – Jak one mi obrzydły!
W tym miejscu, gdzie Czarna Rzeczka wpadała do Żółtej i czarna, podobna do atramentu
woda brudziła żółtą, tocząc z nią walkę, stała opodal drogi karczma Tatara Kierbałaja z rosyj-
ską flagą na dachu, z szyldem wypisanym kredą: „Przyjemny duchan”; obok był niewielki
ogródek okolony płotem, gdzie stały ławki i stoły, a wśród nędznych krzaków kolczastych
wznosił się jeden cyprys – piękny i ciemny.
Kierbałaj, mały, zwinny Tatar w granatowej koszuli i białym fartuchu, stał na drodze i
trzymając się za brzuch witał niskimi ukłonami nadjeżdżające powozy, a śmiejąc się, wysta- [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • amkomputery.pev.pl
  •