[ Pobierz całość w formacie PDF ]
nerwowego załamania. To jest& ty nie jesteś generałem.
Klucz! charczał Mallory.
Ale spod daszka czapki ujrzał, że ręce żołnierza chwytają za schmeissera.
Cela się nie zmieniła. Była zimna, śmierdziała, nadal było ciemno, absolutnie czarno
jak to w otworze wyciosanym w skale. Północ w cholernym lochu pomyślał Mallory.
Duchy chodzą, a wiedzmy robią to, co wiedzmom, do diabła, wypada robić, kiedy
pada deszcz. Jeśli chodzi o Millera, duchy i wiedzmy mogły wyczyniać, co się im
żywnie podobało. W tej chwili północ to był akurat tylko dobry moment na papierosa.
Poczęstował Andreę, drugiego wsadził do ust i zapalił kole-
dze i sobie. Gorące węgielki zapłonęły w ciemności i przez chwilę były ciepłymi
punktami w tym zimnym, cuchnącym wszechświecie.
Ale papierosy się wypalają. A gdy się skończyły, było znowu zimniej, bardziej
samotnie i co najgorsze ze wszystkiego -ciszej.
Po jakimś czasie wydawało się, że po dwóch godzinach -Andrea spytał:
Która godzina?
Andrea na pewno myślał o operacji. Miller też o niej myślał. Chciałby już mieć ją z
głowy. Minimalna szansa. Popatrzył na fosforyzowane wskazówki.
Pięć po dwunastej powiedział.
Już za chwilę! zahuczał Andrea.
I chociaż Miller wiedział, że to chrzanienie na potęgę, przygotował się, że za chwilę
coś może się wydarzyć.
Ale nic się nie wydarzyło.
W każdym razie nie przez pół minuty. Po tym czasie ciszę przerwał dziwny hałas.
Przypominał wiertarkę udarową. To nie była wiertarka.
Ktoś strzelał z automatu tuż przy drzwiach celi.
Otworzyły się z rozmachem. Brylantowo jasne światło eksplodowało w ciemności.
Na jego tle stała lekka sylwetka o kanciastych kształtach. Andrea wpatrywał się w nią
oszołomiony. Z monochromatycznego zamazanego obrazu wynurzyła się kanciasta
postać na rozstawionych nogach, w wysokich butach, z rękoma wspartymi na
biodrach i twarzą niewidoczną pod czarną czapką, której denko było wysoko zagięte
z przodu. To była postać, która prześladowała Andreę w snach: czarna jak rdza
sylwetka stojąca na tle słońca na niskim greckim wzgórzu, a błękitne Morze Egejskie
połyskiwało jak szafiry pod czystym niebem.
U stóp wzgórza był dom brata Andrei, lannisa. To był mały dom, winorośla wspinały
się po niewielkim tarasie wyłożonym czerwonymi płytkami. Owiewała go morska
bryza zmieszana z wonią tymianku.
Zanim Andrea tam dotarł, nieszczęście już się stało. Jego brat był podejrzany o
działalność partyzancką i znaleziono u niego brytyjską broń. W przyjemnym zielonym
cieniu winorośli generał nalał sobie do kieliszka retsiny lannisa. Potem przysiadł
elegancko na murku, skrzyżował nogi w wysokich butach i oglądał przedstawienie.
Program przedstawienia zakładał, że należy rozpalić ognisko z węgla drzewnego, na
którym rodzina od czasu do czasu przyrządzała posiłek na świeżym powietrzu.
Wtedy trzech chorwackich esesmanów wyprowadziło z domu trzy córki lannisa
sześcioletnią Athenę, ośmioletnią Eirenę i dziewięcioletnią Helenę. W żarze spalili
dziewczynkom ręce. Kiedy żona lannisa zaczęła krzyczeć, generał rozkazał powiesić
ją na oczach męża i ciągle żywych dzieci. lannisa zostawili żywego;
przybili mu gwozdziami ręce do drzwi domu, żeby nie wydarł sobie oczu, które
widziały to wszystko, i nie wyszarpał sobie serca, które zostało złamane.
Dopiero kiedy powieszono dzieci obok matki, lamusowi udało się oderwać ręce i
uciec, uciec jak szaleńcowi, oślepionemu łzami, na brzeg białego klifu; biegł dalej,
chociaż jego stopy nie dotykały już ziemi, ale biegł w powietrzu i spadał w dół
błyszczącej ściany klifu, spadał szczęśliwy, bo znowu miał ujrzeć dzieci, żonę,
rodziców zamordowanych przez Bułgarów&
Pięć minut pózniej zjawił się Andrea; powoli, ubrany w słomkowy kapelusz,
prowadząc osła dzwigającego kosze, w których była broń. Andrea stał przez chwilę i
patrzył oczami bez wyrazu. Ujrzał kobietę i trójkę dzieci zwisających z winorośli, w
których cieniu dawniej popijali wieczorem ouzo. Ujrzał ubranych na czarno
esesmanów, tłuste, purpurowe, roześmiane mordy spływające w słońcu potem.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]