[ Pobierz całość w formacie PDF ]
podpałki z supermarketu, zapałki...
Zakładają ochronne gogle kupione w sklepie ze sprzętem BHP. Wrzący kwas pod
wysokim ciśnieniem to nie przelewki.
No to z Bożą pomocą mistrz żegna się trzymając płonącą szczapkę w palcach.
Jego uczennica powtarza rytuał. Podkładają ogień. Jednocześnie.
Rozdzielmy to, co na górze od tego, co na dole, oddzielmy wodę od ognia, ziemię od
powietrza. Oddzielmy to, co pochodzi ze wschodu od tego, co narodziło się na zachodzie
deklamuje alchemik.
Albowiem wszystkie rzeczy wzięły się z jednego Stanisława kończy inkantację
cytatem z Tablicy Szmaragdowej.
Wewnątrz szklanego jaja unosi się mleczny opar. Substancja wewnątrz buzuje, aż wreszcie
staje się szara. Tylko delikatne czerwonawe i zielonkawe nitki przecinają jej ciągle wrzącą
powierzchnię.
Królestwo Merkurego melduje alchemiczka. Jeszcze sześć odpukuje na
wszelki wypadek w niemalowany blat stołu.
Za oknem zgrzyta ostatni tramwaj, zbliża się północ. Gdzieś w oddali wyje pies. Jego
skowyt zaraz cichnie zagłuszony przez krople deszczu bijące o szyby okien.
Na poddaszu jest cudownie ciepło i przytulnie. Mistrz zapada w wygodny, głęboki fotel.
Odsuwa z twarzy ochronne okulary.
Zagrasz nam coś jeszcze? patrzy na księżniczkę.
Monika uśmiecha się i drepcze po skrzypce. Gdzieś przez ceglane stropy przebija się
głuchy pomruk. W którejś z melin trwa impreza... Czerwone nitki znikają, zielone stają się
coraz szersze, aż cała masa przybiera brudnoszmaragdową barwę. Plamią ją liczne czarne
punkty.
Głowa wrony głos Stanisławy jest spokojny.
Monika przykłada skrzypce do brody i gra Serenadę Schuberta. Mistrz uśmiecha się do
swoich wspomnień.
Nasienie złota obumiera, substancja w jajku staje się jednolicie czarna, osiągając trzeci
etap: królestwo Saturna. Upływają godziny. Monika przestała grać, zjedli jeszcze po kawałku
ciasta. W zasadzie nie mają nic do roboty. Od czasy do czasu mistrz lub alchemiczka
dorzucają do paleniska kilka kawałków węgla drzewnego. Masa staje się brązowa, opiekę nad
nią przejmuje Jowisz. Czerwonawe pary skraplają się w górnej części naczynia i po ściankach
ściekają w dół. Nagły błysk oślepiająco białego światła wewnątrz. Gaz zaczyna świecić.
Plazma? Katarzyna odruchowo szarpie się z fotelem w tył.
Królestwo Diany szepcze kuzynka.
Jasny blask zapala w jej tęczówkach ogniki. Wreszcie wszystko przygasa. Oczy też
ciemnieją. Masa szarzeje, zielenieje, przez turkus przechodzi do głębokiego granatu. Potem
powoli robi się fioletowa, purpurowa, wreszcie czerwona. Królestwo Wenery. Jeszcze dwa.
Ponownie pojawiają się wiśniowej barwy opary, nadchodzi panowanie Marsa, na powierzchni
cieczy rozlewają się tęczowe plamy alchemicy nazwali ten etap ogonem pawia. Wreszcie
całość zamienia się w czerwonawe, wrzące błoto. To już królestwo Apollina.
Koniec mówi Sędziwój, zamykając dymnik piecyka. Dokonaliśmy wielkiego
dzieła. Teraz niech sobie stygnie...
Przestało padać, więc otwiera okno, wpuszczając wilgotny i chłodny jesienny wiatr.
Podmuch wiruje wokół atanatora, a oni przenoszą się w głąb mieszkania. Druga w nocy. A
przecież trzeba wcześnie rano wstać...
* * *
Katarzyna stoi w oknie poddasza spoglądając na księżyc zachodzący z wolna nad dachami
Starego Miasta. Czwarta nad ranem. Jesień, powietrze jest klarowne i zimne. Tylko pomiędzy
drzewami na Plantach snuje się wilgotny opar mgły, jakby dawno zasypane fosy oddawały
resztki wilgoci. Gdzieś w oddali zgrzyta pierwszy tramwaj. To dziwne że tak wcześnie,
zaczynają przecież jezdzić koło piątej. Może przejazd techniczny po remoncie? Buty
pierwszych przechodniów stukają na bruku. Po całonocnej ulewie bardzo się ochłodziło, ale
na poddaszu jest ciepło i przytulnie.
Księżniczka Monika Stiepankovic drzemie zwinięta w kłębek na szerokim tapczanie koło
kominka. Nakryła się tylko cienkim pledem, pod grubszym okryciem po prostu się dusi... Zpi
niespokojnie, co kilkanaście minut budzi się i spogląda w płomienie. Stary odruch typowy dla
ludzi, którzy przywykli pilnować ogniska. Sprawdza instynktownie, czy nie trzeba dołożyć
drewek... Stanisława, zajmująca druga połowę tapczanu, zasnęła jak zabita pod grubą,
pikowaną kołdrą.
Katarzyna wbija się pomiędzy nie. Naciąga na siebie owczą skórę. Księżniczka z boku
grzeje jak mały piecyk. Kto wymyślił, że wampiry są zimne? Kuzynka jest nieco koścista.
Pora spać, zdrzemnąć się choć na te trzy godziny. Poniedziałkowy poranek zbliża się
nieubłaganie...
Z sąsiedniego pokoju dobiega rytmiczne stukanie. Alchemik pisze coś, jego palce wybijają
ciche werble na klawiaturze laptopa... Parę minut temu rozkręcił ostudzone jajo. Wewnątrz,
pomiędzy popiołem i wyżarzonymi żużlami odnalazł kilkanaście gramów grubego,
czerwonego proszku, który, gdyby nie barwa, przypominałby cukier. Przesypał go na lusterko
i niczym narkoman przygotowujący działkę, podzielił żyletką na cztery jednakowe porcje.
Jedną wyśle do Warszawy, resztą się podzielą. Monice też trochę da, może kiedyś
potrzebować złota. Teraz uśmiecha się do swoich myśli przelewając resztę wina do
wysmukłego kieliszka.
Gdy na poddasze pada pierwszy promień słońca, alchemik wznosi samotny toast za
kolejne cztery stulecia. Patrzy z czułością na pogrążone we śnie dziewczęta. Słońce odbija się
w szkle, znaczy refleksami powierzchnię wina, pada na cztery porcje tynktury, wyzłaca włosy
księżniczki Moniki, lekko prześwietla ucho Katarzyny i wyzwala refleksy rubinów na
krzyżyku Stasi.
Sędziwój, pijąc lekkie, gruzińskie wino, spogląda w przyszłość z radością i nadzieją, bo
podobnie jak trzy dziewczyny śpiące na tapczanie wie, że życie jest świętem.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]