[ Pobierz całość w formacie PDF ]
taktykę. Lepiej gdy klient przyszedł do mnie, niż ja miałbym iść do
niego. Lecieliśmy nad front z nadzieją, że znajdziemy naszych
wrogów. Po około dwudziestu minutach pojawił się pierwszy i
zaatakował. Coś takiego nie zdarzyło się nam już od dłuższego czasu.
Anglicy porzucili swoją uświęconą ofensywną taktykę na coś bardziej
rozwlekłego. Stwierdzili, że zbyt drogo ich ona kosztowała.
Agresorami były trzy jednomiejscowe Spady. Pilotujący je musieli
mieć o sobie nazbyt dobre przekonanie pewni doskonałości swoich
maszyn. Wolff, mój brat i ja lecieliśmy razem. Trzech przeciwko
trzem. Było tak, jak właśnie powinno być. Już na samym początku,
przeciwnik przyjął postawę defensywną. Nasza przewaga stawała się
oczywista. Zabrałem się za oponenta i mogłem dojrzeć jak mój brat i
Wolff zajęli się każdy swoim przeciwnikiem. Zaczął się zwyczajowy
taniec. Kręciliśmy się jeden za drugim. Pomagał nam sprzyjający
wiatr. Prowadził nas, walczących, coraz dalej od frontu, w kierunku
Niemiec.
Mój był pierwszym, który spadł. Przypuszczam, że trafiłem go w
silnik. W każdym razie, był zmuszony spróbować lądować. Nie miałem
zamiaru dawać mu pardonu. Tak więc zaatakowałem jeszcze raz i w
efekcie jego maszyna zmieniła się w kupę odpadków. Samolot rozleciał
się jakby był z papieru, a kadłub spadał jak kamień intensywnie
płonąc. Runął w bagno. Nie było możliwości wydobycia go i nigdy nie
poznałem nazwiska mojego przeciwnika. Zniknął. Widoczny był tylko
koniec ogona, który znaczył miejsce, gdzie wróg sam sobie wykopał
grób.
Podobnie do jak ja, Wolff i mój brat zaatakowali swoich przeciwników
i posłali na ziemię niedaleko od mojej ofiary. Lecieliśmy do domu
bardzo zadowoleni i myśleliśmy: "Miejmy nadzieję, że anty-Richthofen
eskadra będzie nadlatywać częściej".
Odwiedza nas "starszy pan"
Mój ojciec oznajmił, że zamierza odwiedzić swoich dwóch synów
dwudziestego dziewiątego kwietnia. Był komendantem małego miasta w
okolicy Lille. Tak więc stacjonował niedaleko od nas. Czasem
zdarzało mi się go widzieć podczas swoich lotów. Chciał dotrzeć
pociągiem o dziewiątej. Około pół godziny po dziewiątej przybył na
nasze lotnisko. Właśnie szczęśliwie powróciliśmy z wyprawy. Mój brat
jako pierwszy wydostał się ze swojej maszyny i przywitał starszego
pana słowami: "Dzień dobry, ojcze. Właśnie zestrzeliłem Anglika". W
chwilę potem również i ja opuściłem kabinę i przywitałem go: "Dzień
dobry, ojcze. Właśnie strąciłem Anglika". Starszy pan poczuł się
szczęśliwy i był bardzo rozradowany. To oczywiste. Nie jest jednym z
tych ojców, którzy lękają się o swoich synów. Myślę, że byłby nawet
gotów wsiąść samemu do samolotu i pomóc nam strzelać. Zjedliśmy
razem śniadanie, po czym wystartowaliśmy do następnego lotu.
Tymczasem nad naszym lotniskiem odbywała się walka powietrzna. Mój
ojciec przyglądał się jej z wielkim zainteresowaniem. Nie mogliśmy
przyłożyć ręki do toczących się zmagań, gdyż staliśmy na ziemi i
tylko patrzyliśmy. Angielska eskadra jakoś się przebiła i
zaatakowała nad lotniskiem któryś z naszych samolotów zwiadowczych.
Nagle jedna z maszyn zaczęła dziwnie się obracać. Jednak jakoś
odzyskała równowagę i leciała coraz niżej już całkiem normalnie. Tym
razem, stwierdziliśmy z przykrością, był to Niemiec. Anglicy
polecieli dalej. Niemiecka maszyna odniosła uszkodzenia. Było to
zupełnie jasne. Schodziła w dół i próbowała wylądować na naszym
lotnisku. Miejsce było raczej zbyt małe dla tak ciężkich maszyn.
Poza tym, pilot nie znał tego lądowiska. Stąd lądowanie nie
przebiegło zbyt pomyślnie. Pobiegliśmy do samolotu i zobaczyliśmy,
że jeden z członków załogi, strzelec, został zabity. Ten widok był
nowością dla mojego ojca. Potraktował go bardzo poważnie.
Dzień zapowiadał się dla nas pomyślnie. Pogoda była cudownie
przejrzysta. Doskonale było słychać działa przeciwlotnicze.
Oczywiście, gdzieś tam musiało być wiele samolotów. W połowie dnia
polecieliśmy jeszcze raz. Znów mi się poszczęściło i zestrzeliłem
drugiego Anglika. Po obiedzie przespałem się trochę. Znów byłem
świeży i wypoczęty. W tym czasie Wolff razem ze swoją grupą maszyn
walczył z wrogiem i sam zestrzelił przeciwnika. Schaefer również
pożarł jednego. Po południu ja i brat w towarzystwie Schaefera,
Festnera i Allmenroedera wylecieliśmy jeszcze dwukrotnie. Pierwszy
popołudniowy lot zakończył się fiaskiem. Drugi był już o wiele
lepszy. Wkrótce po dotarciu nad front spotkaliśmy wrogą eskadrę.
Niestety, znajdowali się na wysokości, która była dla nas
nieosiągalna. Próbowaliśmy zbliżyć się, ale bez powodzenia.
Musieliśmy pozwolić im odlecieć. Krążyliśmy wzdłuż frontu. Mój brat
był tuż za mną, na czele pozostałych. Nagle dostrzegłem dwie,
kierujące ogniem artylerii, maszyny wroga, które zbliżały się do nas
w bezczelny i prowokacyjny sposób. Krótki gest brata i już
wiedzieliśmy o co chodzi. Lecieliśmy jeden obok drugiego zwiększając
prędkość. Każdy z nas czuł pewność przewagi nad wrogiem. To
cudowna
rzecz wiedzieć, że można na kimś polegać, a ta pewność to podstawa.
Dobrze mieć zaufanego partnera podczas lotu. Mój brat jako pierwszy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]