[ Pobierz całość w formacie PDF ]

przechodziły przez jego półprzezroczyste ciało. Twór  przypominający kawał drgającej
galarety  ożył. Księżycowy blask oblewał wilgotne, odrażające, rozdęte ciało, pulsujące
gwałtownie jak wielkie, żywe serce.
4
Na oczach zdjętego zgrozą Conana mieszkaniec monolitu wypuścił w dół galaretowatą,
macającą wypustkę. Oślizła macka poczęła pełznąć ku niemu po powierzchni kolumny.
Cymeryjczyk zrozumiał, skąd wzięły się plamy na chropowatym kamieniu. Wiatr się zmienił
i zabłąkany podmuch przyniósł nozdrzom barbarzyńcy mdlący smród. Teraz wiedział już,
dlaczego rozrzucone wokół kości miały taki dziwny wygląd. Ze strachem, który niemal
odebrał mu odwagę, Conan pojął, że galaretowaty stwór wydzielał płyn trawiący ofiary.
Przelotnie zastanowił się, ilu ludzi w ciągu minionych wieków stało na jego miejscu,
uwięzionych przy kolumnie, bezsilnie oczekujących na palące dotknięcie ohydnego potwora,
który teraz opuszczał się ku niemu. Może przyzywał go dzwięk fletu, a może zapach ofiary
wabił go na biesiadę. Obojętne, czym powodowany, stwór wolno, centymetr po centymetrze,
przesuwał się po kolumnie w kierunku Conana. Spływając w dół wyciągał oślizłe,
galaretowate wypustki.
Rozpacz wlała nowe siły w ściśnięte mięśnie barbarzyńcy. Szarpnął się w bok, wytężając
całe ciało, by wyrwać się z niewidzialnego uścisku. Ku swemu zdziwieniu w wyniku jednego
z ruchów przesunął się częściowo wokół kolumny. Tak więc więzy, które go trzymały,
pozostawiały trochę swobody! Wiedział, że w ten sposób nie mógłby długo unikać
prześladowcy, ale nasunęło mu to pewną myśl. Ostatni ruch zbliżył go do sztyletu, który
dostrzegł wcześniej. Teraz jego rękojeść wpijała mu się w żebra. Obleczone w kolczugę ramię
nadal było przyciśnięte do kamienia, lecz przedramię i dłoń miał wolne. Czy zdoła zgiąć rękę
na tyle, by pochwycić rękojeść sztyletu?
Centymetr po centymetrze wyciągnął rękę. Kolczuga tarła o powierzchnię kamienia, pot
zalewał mu oczy. Wolno i mozolnie dłoń przesuwała się ku rękojeści. Urągliwy dzwięk fletu
Fenga doprowadzał go do szału, a paskudny smród śluzowatego potwora wywoływał mdłości.
Dotknął sztyletu i już po chwili mocno trzymał rękojeść. Gdy szarpnięciem oderwał broń
od monolitu, przeżarte rdzą ostrze złamało się z ostrym brzękiem. Zerkając w bok dojrzał, że
około dwie trzecie klingi pozostało przyciśnięte do kamienia. Pozostała część sterczała z
rękojeści. Conan miał teraz w garści znacznie mniej żelaza przyciąganego przez kolumnę i
napinając mięśnie mógł utrzymać sztylet z dala od jej powierzchni. Jednym rzutem oka
ocenił, że ułamek klingi, jaki mu pozostał, wyglądał na ostry. Mięśnie dygotały mu z wysiłku,
gdy z trudem utrzymując narzędzie w ręce, przytknął ostrze do rzemieni przytrzymujących
razem dwie połówki kolczugi. Ostrożnie zaczął piłować skórzane więzy zardzewiałym
ostrzem. Każdy ruch był torturą. Ręka, zgięta w nienaturalnej pozycji, bolała i zaczynała
drętwieć. Poszczerbione, cienkie i łamliwe ostrze starego sztyletu mogło się złamać przy lada
gwałtowniejszym ruchu, pozostawiając go bezradnym. Z niesłychaną ostrożnością ciął oporne
rzemyki, starając się nie zwracać uwagi na nasilający się smród i mlaszczące dzwięki,
towarzyszące zbliżaniu się potwora.
Nagle poczuł, że rzemień pęka. Targnął z całej siły. Rzemyk wysunął się przez oczka
kolczugi tak, że rozpięła się na jednym boku. Wyswobodził ramię i pół ręki, gdy poczuł
lekkie uderzenie w głowę. Smród stał się wprost obezwładniający  niewidoczny napastnik
dotarł do niego i oparł się o hełm. Cymeryjczyk wiedział, że galaretowata wypustka obmacuje
powierzchnię szyszaka, szukając łupu. W każdej chwili żrący płyn mógł mu oblać twarz&
Conan gwałtownie wyrwał ramię z rękawa. Wolną ręką odpiął pas z mieczem i pasek
swego hełmu. W jednej chwili wyrwał się ze śmiertelnego uścisku swej zbroi, pozostawiając
ją rozpłaszczoną na kamieniu razem z mieczem i narzędziami. Zatoczył się i przez chwilę stał
na uginających się nogach. Księżyc tańczył mu przed oczami. Oglądając się, dostrzegł, że
galaretowaty kształt oblał już cały hełm. Zawiedziony stwór wysuwał wyrostki na boki,
macając w daremnym poszukiwaniu łupu.
Z dołu oblanego wodnistą poświatą stoku nadal dobiegał demoniczny pisk. Feng siedział
ze skrzyżowanymi nogami na trawie, rzępoląc na flecie, pogrążony w nieludzkiej ekstazie.
Conan zerwał i odrzucił knebel. Skoczył  i jak lampart spadł na małego księcia. Potoczyli
się razem po zboczu niczym kłąb splątanych kończyn. Cios w skroń zakończył nierówną
walkę. Cymeryjczyk wymacał w szerokim rękawie Fenga tuleję zawierającą traktat i odebrał
mu ją. W chwilę pózniej ruszył z powrotem na szczyt pagórka, wlokąc Khitajczyka ze sobą.
Dotarłszy do podnóża monolitu uniósł zdrajcę w powietrze. Widząc, co go czeka, książę
wydał wysoki przerazliwy wrzask, który urwał się nagle, gdy Conan cisnął nim o kolumnę.
Ciało Fenga uderzyło o kamień i osunęło się na ziemię. Cios, który pozbawił Khitajczyka
przytomności, był dla niego dobrodziejstwem; nigdy nie poczuł oślizłego dotknięcia
mieszkańca monolitu i szklistych wypustek macających po jego twarzy.
Conan patrzył przez chwilę posępnie. Twarz Fenga stała się niewyrazną plamą, gdy
otoczyła ją drgająca, galaretowata masa. Nagle ciało zniknęło, obnażając nagą czaszkę o
wyszczerzonych w upiornym uśmiechu zębach. Odrażające cielsko potwora przybrało
gwałtownie różową barwę.
5
Conan szedł z powrotem na sztywnych nogach. Za nim pozostał otulony dymem i
szkarłatnym płaszczem płomieni monolit, jak gigantyczna pochodnia na tle jaśniejącego
nieba.
Wzniecenie ognia przy pomocy krzesiwa i hubki zajęło Cymeryjczykowi tylko krótką
chwilę. Odchodząc spoglądał z ponurą satysfakcją, jak oleista tkanka śluzowatego stwora
płonęła dymiąc i kurcząc się w bezgłośnej agonii. Niech spłoną obaj  myślał  ten
półstrawiony zdradziecki pies i jego ohydny ulubieniec!
Zbliżając się do obozu zobaczył, że jeszcze nie wszyscy jego żołnierze udali się na
spoczynek. Kilku stało, patrząc z zaciekawieniem na odległą łunę. Na jego widok zarzucili go
pytaniami wołając:
 Gdzie byłeś, kapitanie? Co to za pożar? Gdzie książę?
 Hej, wy, zakute łby!  ryknął Conan wkraczając w krąg światła.  Obudzcie resztę i
siodłajcie konie do drogi! Napadli na nas Jagowie, łowcy głów. Mogą tu być w każdej chwili!
Dostali księcia, ale mnie udało się uciec! Khusro! Mulai! Zwijać się, jeżeli nie chcecie, by
wasze głowy zawisły w ich diabelskich chatach! I  na Kroma!  mam nadzieję, że zostało
dla mnie trochę wina! [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • amkomputery.pev.pl
  •