[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- To był twój rzut wolny! - zawołał. - Teraz zagramy poważnie.
- Poważnie to nie dość dobrze dla mnie - parsknęła. - Wez sobie lepiej serwującego
zawodnika.
Zarumieniona, tryskająca energią, wspaniała, odwróciła się w stronę koców i
popatrzyła drwiąco na Lauren.
- Ach, rękawica została rzucona - mruknął Rannulf. - Zupełnie jak w dawnych
czasach.
Freja zablokowała następną kulę i bramki nie było.
Kolejny, łatwy do schwytania rzut poszybował jednak w stronę czteroletniej Sarah
Vreemont, która w popłochu odbiła go oburącz w najgorszym momencie, choć członkowie jej
drużyny wołali, żeby ją łapała. Kiedy kula z głuchym stukiem upadła na trawę tuż pod jej
nogami, wybuchnęła płaczem.
Lauren, starsza o dwadzieścia dwa lata od Sarah, doskonale rozumiała, co
dziewczynka czuje w tej chwili.
Kit podbiegł do niej, mówiąc:
- To był spalony rzut, Frejo. Sarah nie jest winna, że nie złapała. Lepiej rzuć jeszcze
raz.
Ktoś odrzucił kulę ku Frei, która ją odbiła. Kula powoli zakreśliła łuk. Kit objął Sarah
jedną ręką, ujął obie jej małe rączki drugą i złapali kulę.
- Hop! - krzyknął i wszyscy członkowie jego drużyny wydali dziki okrzyk radości.
Freja zaczęła głośno protestować, jak zresztą pozostali członkowie jej drużyny. Stała z
rękami opartymi na biodrach, wołając, że Kit jest oszustem. On z kolei ze śmiechem wytykał
jej niesportowe zachowanie. Dla Lauren było jednak oczywiste, że cała ta kłótnia jest jedynie
komedią, że urągają sobie tylko po to, by rozbawić swoje drużyny, a sami, w gruncie rzeczy,
także świetnie się bawią. Stanowią doskonałą parę. Wiedziała o tym od samego początku.
Przygnębiła ją ta świadomość. Nie dlatego, by chciała z Freją w jakikolwiek sposób
rywalizować, mimo szyderczego spojrzenia, które tamta jej rzuciła, schodząc z pola gry, lecz
wyłącznie dlatego, że zrozumiała, iż nigdy tej rywalizacji nie wygra. Nawet gdyby ośmieliła
się ją podjąć. Mimo urody i manier brakowało jej tego nieokreślonego czegoś, co budziło
męski podziw i namiętność. Niezależnie od tego, co stało się ostatniej nocy, wciąż była tylko
sobą, Lauren Edgeworth. I nikim więcej.
Sarah, bardzo z siebie zadowolona, podeszła do widzów, szukając matki, ta jednak z
powodu upału schroniła się w domku. Mała ciągle miała jeszcze ślady łez na policzkach.
Lauren wyjęła chusteczkę i otarła je.
- To był wspaniały chwyt. Ale czy nie masz już dość krykieta? Dziewczynka
przytaknęła.
- Chodzmy się pobawić.
Lauren zawahała się. Wprawdzie była już parę razy w pokoju dziecinnym i z
zaskoczeniem stwierdziła, że dzieci ją lubią, nigdy jednak nie zajmowała się tylko jednym z
nich.
- W co się pobawimy?
- Pohuśtasz mnie. - Sarah wzięła ją zdecydowanie za rękę i pociągnęła za sobą.
- Czy tu jest huśtawka? - Lauren wstała z koca.
Istotnie, była. Zwisała na długich sznurach z wysokiej gałęzi starego dębu, tuż koło
klombów. Lauren nie zauważyła jej przedtem. Sarah wdrapała się na nią, a Lauren popychała
huśtawkę, z początku ostrożnie, potem coraz wyżej. Mała krzyczała radośnie: Wyżej, wyżej!
Lauren roześmiała się.
- Jeżeli polecisz za wysoko, to poszybujesz ponad drzewa, do czarodziejskiej krainy, a
ja tu zostanę z pustą huśtawką i bez Sarah.
Nagle spostrzegła, że ich odejście nie przeszło niezauważone; inne dzieci, znudzone
krykietem, także chciały się pohuśtać. Lauren wkrótce miała pełne ręce roboty: popychała
huśtawkę, pilnowała, żeby nikt nie został niesprawiedliwie pominięty, pomagała pozostałym
wdrapywać się na niższe gałęzie dębu, a potem zdejmowała je stamtąd, żeby mogły wszystko
zacząć od początku, i śmiała się wraz z nimi. Przynajmniej są w cieniu, a nie na tym skwarze,
pomyślała z ulgą.
- Huśtawka leci do czarodziejskiej krainy nad drzewami - oznajmiła Sarah.
- Kto plecie takie bzdury? - prychnął pogardliwie Henry Butler.
- Ja! - Lauren spojrzała na niego, udając zdumienie. - Czy nigdy o tym nie słyszałeś?
- Opowiedz nam, opowiedz!
Od czego tu zacząć? Minęły lata, odkąd wymyślała dla samej siebie bajki, w których
małych dziewczynek nigdy nie porzucały matki, życie było wspaniałą przygodą, żeglowało
się poza horyzont i wracało bezpiecznie, no i zawsze wszystko się dobrze kończyło. Nigdy
jednak nie opowiadała ich na głos.
- Usiądę w cieniu, a wy koło mnie, jeśli chcecie posłuchać.
Dzieci rozsiadły się na ziemi i zwróciły ku niej zaciekawione buzie. Najmłodsza,
trzyletnia Anna Clifford, położyła główkę na jej kolanach.
- Pewnego razu, nie tak dawno temu...
Zaczęła opowieść o chłopcu i dziewczynce, którzy huśtali się razem i polecieli z
huśtawką tak wysoko, że znalezli się w czarodziejskiej krainie, niewidocznej z dołu, gdzie
wszystko było zupełnie, ale to zupełnie inne niż na dole. Inna była trawa i domy, i zwierzęta, i
ludzie. W tym niesłychanym miejscu czekało ich mnóstwo jeżących włos na głowie przygód i
czyhały niebezpieczeństwa przyprawiających o mocniejsze bicie serca.
- .. .a wtedy, w samą porę, wypatrzyli pustą huśtawkę bujającą się wśród czerwonej
trawy, szybko się na nią wdrapali, złapali mocno za sznury i raz, dwa znalezli się u stóp
drzewa, gdzie mama i tata czekali na nich z niepokojem. Znów byli bezpieczni i mieli co
opowiadać.
Dzieci odetchnęły z ulgą i zadowoleniem.
- A czy tam potem wracali?
- O tak, wiele razy. I mieli jeszcze mnóstwo innych wspaniałych przygód, ale o tym
następnym razem...
Dzieciarnia zaczęła protestować. Lauren roześmiała się i przygarnęła Annę do siebie.
- .. .na który nie trzeba będzie długo czekać.
Gdy uniosła głowę, ujrzała Kita. Stał w słońcu, z podwiniętymi rękawami i z rękami
skrzyżowanymi na piersi. Najwyrazniej obserwował ją od dawna. Na trawniku nie było już
poza nim nikogo. Nie zauważyła, że partia krykieta dawno się skończyła. Uśmiechnął się do
niej serdecznie.
Czuła, że żołądek podjechał jej do gardła, nie mogła oddychać. Wiedziała, że to, co
teraz czuje, to pożądanie, ale i coś więcej. Poznała ciało Kita, ale poznała też jego duszę.
Wiedziała, że Kit ukrywa swoją prawdziwą naturę pod maską wesołości, a mimo to wesołość
również była czymś prawdziwym, nie tylko maską.
- Wszyscy poszli się kąpać w jeziorze. Czy ktoś z obecnych także ma na to ochotę?
Dzieci popędziły na wyścigi w stronę wody, nim jeszcze skończył mówić. - Ja nie -
powiedziała Lauren szybko.
Kit nie ruszył się z miejsca i wciąż się uśmiechał.
- Wciąż mnie czymś zaskakujesz. Nie przypuszczałem, że tak świetnie radzisz sobie z
dziećmi.
- Gdzież tam! Nigdy nie miałam z nimi do czynienia.
- Nic podobnego. Prawie przez godzinę bawiłaś się tu z pięciorgiem malców, a to
niełatwe zadanie w tak upalne popołudnie. Nie kłóciły się, a zwykle pełno tu płaczu i krzyku,
bo huśtawka jest tylko jedna.
- Stałeś tu przez cały czas? Skąd wiesz, że się nie kłóciły? Przecież grałeś w krykieta.
- - A prawda, grałem. - Podszedł i pomógł jej wstać.
- Skąd znasz tę bajkę? Z książki?
- Skądże. Wymyśliłam ją na poczekaniu. Aatwo wymyślić czarodziejską krainę, gdzie
wszystko może się zdarzyć.
- Chyba dobrze się bawiłaś, szkoda tylko, że to nie moja zasługa.
- Wręcz przeciwnie! Gdyby nie ty, siedziałabym teraz w Londynie, oblegana przez [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • amkomputery.pev.pl
  •