[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ze smoczym Ja na takim poziomie, by pozbyć się uczucia przebywania w dwóch
miejscach jednocześnie. Pozostawał tylko efekt słyszenia z innego kierunku, na
który musiałem brać poprawkę. Odtwarzałem tę piekielną miskę na wszystkie
sposoby, a Pożeracz Chmur nudził się śmiertelnie. Skończ już.
Zaraz.
Zrób coś ciekawszego. . .
Pózniej.
Skończ już. . .
Zaraz.
I to już było, niestety, za dużo dla Pożeracza Chmur. Zaczął wymyślać mi
wściekle i niezwykle obrazowo. Nic dziwnego, że poniosły mnie nerwy. Sięgną-
łem do smoczo-psiego ucha i wbiłem w nie paznokcie! Wolałbym nie pamiętać,
co stało się potem. Dość, że jednocześnie usiłowałem: trzymać grubo owiniętą
rękę w górze (tak mniej bolało) i wkładać głowę między kolana (gdyż robiło mi
się słabo). Nie bardzo dawało się to pogodzić. Płowy zmywał krew z podłogi, od
czasu do czasu zaglądając do kociołka, gdzie gotowały się zagięte jak rybie ości
igły chirurgiczne. Pożeracz Chmur rozpłaszczył się pod stołem i udawał, że go nie
ma.
Całą noc i następny dzień gorączkowałem. Płowy zmuszał mnie do picia
okropności, po których większość czasu przespałem. A gdy wreszcie się pozbie-
rałem, Pożeracza Chmur już nie było. Nawet się nie pożegnał. Z Płowego nic
nie dało się wyciągnąć, miałem wrażenie, że ułatwił młodemu smokowi decy-
zję o odejściu. W ten sposób straciłem towarzysza. Przez własną porywczość. . .
26
i deszcz.
Aż do wiosny ćwiczyłem z uporem to, co zdołałem opanować z pomocą Poże-
racza Chmur. Pierwszego dnia cofania się wylewów gdy wszyscy mieszkańcy
wioski wieszali na ścianach wianki uplecione ze świeżych gałązek, a na stół wjeż-
dżały ciastka z ostatnich zapasów zimowej mąki Płowy podjął decyzję o mej
przyszłości. Wcale nie odbyło się to w uroczysty sposób. Pamiętam dokładnie, że
Płowy siedział przy stole, tnąc nożykiem giętkie pędy, oblepione pąkami drob-
nych kwiatków. Splataliśmy z nich małe kółka, a ja wieszałem gotowe na świeżo
wybielonych ścianach. Jeden z gwozdzi wbity był krzywo i próbowałem wygiąć
go do góry. Drgnięcie podłogi odwróciło mą uwagę od kawałka opornego żela-
za. To Płowy tupnął jak zawsze, chcąc mnie przywołać. Odłożył nóż i zaczął
układać palce w mowie rąk:
Wylewy kończą się. To już Zwięto Wiosny. Czas stanąć w Kręgu.
Nie upuściłem wianka. Odwróciłem się i powiesiłem go na ścianie. Krzywo.
Usiadłem naprzeciwko Płowego.
Niewiele umiem.
Wystarczy odparł.
Pożeracz Chmur odszedł za wcześnie! Gwałtowność przekazu podkre-
śliłem uderzeniem palców o przedramię.
Płowy poklepał mnie po ręce, gestem dodającym otuchy.
W obrazach jesteś świetny, dzwięki to sprawa drugiego rzędu. Poza tym każ-
dy z nas uczy się przez całe życie. Egzamin w Kręgu to tylko pewien etap, nic
więcej. Chciałbyś od razu zostać Mistrzem? Nie za wiele sobie wyobrażasz?
Roześmiał się i pogroził mi żartobliwie, a potem spokojnie zabrał się do zwi-
jania ostatniego wianka.
* * *
Zamek Magów leży na południu Lengorchii, na jednej z wysepek rzeki Eni-
te, która między Puszczą Oczu a Wzgórzami Kości tworzy rozgałęzioną i bardzo
skomplikowaną deltę. Dlatego też dużą część drogi przebyliśmy z Płowym łodzią.
Z daleka siedziba Kręgu nie wydawała się imponująca. Wyglądała jak płytka mi-
sa odwrócona do góry dnem, nad którą wystawały niewysokie klocki przykryte
dzwonkami do gaszenia świec. Ale w miarę zmniejszania się odległości miska
przybierała niepokojące rozmiary. Okazała się straszliwie wysokim murem ota-
czającym kompleks wież o spadzistych dachach. Zciana ciągnęła się w obie stro-
ny, zaginając łagodnie gdzieś w nieokreślonym punkcie perspektywy. Droga od
przystani wiodła wzdłuż niej i nie mogłem powstrzymać się, by nie ciągnąć ręką
27
po idealnie gładkiej powierzchni. Była pokryta czymś w rodzaju glazury i całko-
wicie pozbawiona spoin.
To robota Iskier objaśnił Płowy, widząc moją fascynację. Po wznie-
sieniu konstrukcji z granitu, wytworzyli tak wysoką temperaturę, że stopili po-
wierzchnię skały.
Otworzyłem usta z podziwu. Niezle. Wulkan na życzenie. Słusznie magowie
z kasty Iskier nosili na piersiach znak Słońce .
Wielka brama zamkowa była zamknięta na głucho, ale nieduże drzwi wykro-
jone w jej skrzydle uchylone zachęcająco. W przejściu nie było strażnika, tyl-
ko na ławeczce pod ścianą siedział staruszek (zapewne odzwierny) i gryzł pestki.
Wyglądał niepozornie, więc zdumiało mnie, że Płowy przywitał go, kłaniając się
z widocznym szacunkiem. Starzec uśmiechnął się przyjaznie. Stałem za plecami
Płowego i tylko z kilku nieznacznych gestów ręki domyśliłem się, że coś mówi.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]