[ Pobierz całość w formacie PDF ]

swą groteskową urodą, ale i dziś wzruszały: ich liście były jak olbrzymie dłonie o kilkunastu palcach i
jak dłonie ludzkie posiadały wymowę mimiczną. Satraki wskazywały swymi liśćmi w różnych
kierunkach, a te, które stały przy drodze na wprost naszego autobusu, wyciągały ku nam dłonie jakby
w przyjaznym powitaniu. Były to palmy przemawiające do człowieka.
Mitsinjo, siedziba władz dystryktu, było mieściną niczego sobie, gdzie mieszkało kilkuset Sakalawów i
dwadzieścia kilka osób innych szczepów i narodowości, żerujących na tubylcach. Normalne malgaskie
miasteczko z rejonu wybrzeża, ni smutne, ni wesołe. Błogosławione dwoma czy trzema kościółkami,
nie grzeszyło zbytnią pruderią swych nadobnych ramatu, za to odznaczało się wspaniałymi
tamaryndowcami, których rosło tu kilkadziesiąt. Olbrzymie drzewa wynosiły swe liściaste kopuły
wysoko ponad siedliska ludzi i tworzyły ozdobę naprawdę imponującą. Natomiast miałki piasek, w
którym grzęzło się na wszystkich ulicach, był mniej przyjemny.
W Mitsinjo wpadliśmy w barwną galerię ludzkich rarogów. Dla nas najważniejszym był Jean Gordon,
brat Gordonowej z Katsepy, właściciel motorówki na jeziorze Kinkony. Jean leżał niestety pijany od
dwóch dni, niezdatny do niczego. Do Antsezy nie mieliśmy innej drogi jak przez jezioro, a Jean miał
jedyną motorówkę, więc musieliśmy czekać, aż wytrzezwieje.
Czekaliśmy w jedynym tu hotelu, zawiadywanym przez Greka Christopha, który miał trzydzieści parę
lat i cieszył się niepoczesną postacią tudzież niesamowitą sławą. Niski, grubawy i brzydki, nie
wyglądał na koguta, a był nim okrutnie. Lew na sprawy miłosne konsumował codziennie po jednej
ramatu, trawiony dumną ambicją, by wszystkie z Mitsinjo, jedną po drugiej, mieć na swym rozkładzie.
Równocześnie prowadził on w hotelu sklep z różnymi towarami, ale zle prowadził, bo miał wzrok i
umysł zamglony od stałego wysiłku donżuańskiego.
Właściciel hotelu, Grek Dimos Dintonis, mieszkający w jednej z izb, był od lat sparaliżowany podobnie
jak matka Gordonowej  uderza w tym kraju obfitość tego rodzaju porażeń  i w swej kwaterze
wydawał z siebie co dwie, trzy godziny dziki, nieludzki okrzyk, gdy chciał przywołać garsona.
Wrzaśniecie, wstrząsające znienacka całą okolicą, nie miało w sobie nic ludzkiego czy nawet
zwierzęcego, brzmiało, jak gdyby zaskowyczał oszalały potwór przedhistoryczny. Powtarzało się to
kilka razy dziennie i zawsze działało jak piorun. Pózniej poznałem samego Dintonisa: mężczyzna w
sile wieku, znieruchomiały, zdolny tylko z trudem mamrotać coś pod nosem, miał niezwykle łagodną,
ujmującą twarz i oczy szlachetne, ale przerazliwie smutne.
Ruch, energię, sprężystość przedstawiał w ospałym Mitsinjo szef dj^stryktu, podprefekt Arsen
Rajoarivelo ze szczepu Tsimihetów, młody dygnitarz o nikłej postaci, lecz tęgiej elokwencji. Złożyłem
mu w biurze wizytę grzecznościową, która miłe go połechtała. Zawsze pewny siebie, aż podejrzanie
pewny, wygłaszał okrągłe sentencje najpoprawniejszą francuszczyzną, jaka istniała na świecie, i
chwalił siebie z umiarem, a bez umiaru prezydenta Tsira-nanę. Gorliwy nad wyraz w swym
urzędowaniu, bez cackania ostro ściągał podatki, toteż psioczyli na niego ludzie dystryktu, a chwalili
go przełożeni.
Sprawował tu nieograniczone rządy i usadowił się na górnym końcu mieściny, podczas gdy na drugim,
dolnym skraju mieszkała w skromnej chacie stara królowa tutejszych Sakalawów. Chociaż
dziś nie posiadała najmniejszej władzy zewnętrznej, otaczano ją powszechną czcią, była bowiem
reliktem dawnej świetności tak samo jak grób w Doany Vovo. W osiemnastym wieku Sakaławo-wie
tęgo łoili Tsimihetów i panowali nad nimi, więc szefowi dystryktu niewątpliwą sprawiało przyjemność,
że teraz on był górą nad Sakalawami i że dziś mógł ich królową poklepywać po starczych plecach.
W gnuśnej mieścinie czekając jeden dzień i drugi, i trzeci na wyparowanie rumu z uchlanego Jeana,
odbywaliśmy przechadzki po wszystkich zaułkach, rozmawiali z ludzmi, ile wlezie, i fotografowali.
Pewnego kupca hinduskiego odwiedziliśmy dwa razy, bo był dobrym znajomym Obsta. Niestety,
Hindus, choć młody, a właściwie dlatego że młody, czarno patrzał na swój los, który zagnał go do tak
ospałej dziury, i nieustannie skarżył się na złe interesy i obrzydłą nudę. Był kawalerem, tęsknotą rwał
się do Madzungi, ośrodka kupców hinduskich, a dopiero nieco się ożywiał, gdy mówił o Greku
Christophie i poruszał sprawę tutejszych dziewczyn. Były dla niego, tak samo jak dla Christopha,
jedyną rozrywką i dzielił je na dwie kategorie, zależnie od dawanego im podarku: na dwustufrankowe i
pięciusetfrankowe.
 Na czym polega różnica?  spytałem. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • amkomputery.pev.pl
  •