[ Pobierz całość w formacie PDF ]
przegrywamy - tylko nieliczni Loryjczycy walczą z bestiami, bo reszta próbuje ratować dzieci.
- Twoja babcia była inna. Cicha i powściągliwa, bardzo inteligentna. W ten sposób twoi opiekunowie nawzajem się
uzupełniali: dziadek był tym beztroskim, babcia działała za kulisami tak, żeby wszystko szło, jak należy.
Wysoko na niebie wciąż widzę smugę niebieskiego dymu ze statku powietrznego, który wiezie nas na Ziemię, naszą
dziewiątkę i naszych Stróżów. Jego obecność drażni Mogadorczyków.
- No i była Juliannę, moja żona.
Gdzieś z oddali słychać eksplozję, która przypomina odpalanie ziemskich rakiet. Następny statek wzlatuje w
powietrze, ciągnąc za sobą ognistą smugę. Najpierw dość wolno, potem nabiera prędkości. Nie wiem, co o tym myśleć.
Nasze statki nie używały do startu ognia; nie używały ropy ani benzyny Wydzielały niewielką smugę błękitnego dymu,
który pochodził z kryształów stosowanych do ich zasilania, ale nigdy nic pozostawiały za sobą takiego ognia. Drugi
statek w porównaniu z pierwszym jest wolny i przyciężki, ale jakoś leci, wzbijając się w niebo i nabierając szybkości.
Henri nigdy nie wspominał o drugim statku. Kto w nim jest? Dokąd on zmierza? Mogadorczycy krzyczą i pokazują go
palcami. Znów okazują zdenerwowanie i na krótki moment Loryjczycy odzyskują pole.
- Miała najzieleńsze oczy, jakie kiedykolwiek widziałem, jasnozielone jak szmaragdy, do tego serce tak wielkie jak
sama planeta. Zawsze pomocna innym, wiecznie znosiła do domu jakieś zwierzęta. Nigdy nie zrozumiem, co ona we
mnie widziała.
Wielka bestia wróciła, ta z czerwonymi oczami i ogromnymi rogami. Zlina zmieszana z krwią ścieka z ostrych jak
brzytwa zębów, tak wielkich, że nie mieszczą się w jej pysku. Mężczyzna w srebrnoniebieskim kombinezonie stoi na
wprost niej. Próbuje podnieść bestię, używając swych mocy, i podrywa ją z ziemi na jakiś metr, ale wyżej, mimo
wysiłków, nie jest w stanie. Bestia ryczy, szarpie się i spada z powrotem na tylne łapy. Szarżuje, by złamać moce
mężczyzny, ale nie może tego zrobić. On podnosi ją jeszcze raz. Jego twarz w świetle księżyca lśni od potu i krwi.
Potem zgina dłonie i bestia zwala się na bok. Pod sceną bitwy drży grunt. Grzmoty i błyskawice przeszywają niebo, ale
nie spada ani kropla deszczu.
- Była rannym śpiochem i zawsze budziłem się wcześniej. Siadałem w pokoju i czytałem gazetę, robiłem śniadanie,
wychodziłem na spacer. Bywało, że wracałem, a ona wciąż spała. Byłem zniecierpliwiony, nie mogłem się doczekać,
żeby zacząć wspólnie dzień. Zawsze dobrze się czułem, kiedy ona była gdzieś blisko. Wchodziłem do sypialni i
próbowałem wyciągnąć ją z łóżka. Pomrukując na mnie, chowała głowę pod pościel. Prawie codziennie to samo.
28
Bestia młóci łapami powietrze, ale mężczyzna ciągle panuje nad sytuacją. Przyłączają się inni Gardowie, każdy
używa jakiejś mocy przeciwko gigantycznemu stworowi: ogień, deszcz błyskawic, promienie laserowe bombardują go
ze wszystkich stron. Niektórzy Gardowie szkodzą mu w sposób niewidoczny, stojąc z dala, z wyciągniętymi w
skupieniu rękami. Wreszcie wysoko w górze szykuje się decydująca burza, dzieło ich zbiorowej mocy. Jedna wielka
chmura rośnie i płonie blaskiem na skądinąd bezchmurnym niebie, gromadząc jakiś rodzaj energii. Pracują na to
wszyscy Gardowie, pomagają stworzyć ten katastrofalny żywioł. I w końcu ostateczny, masowy grom spada i trafia
prosto w leżącą bestię. I ta ginie na miejscu.
- Co mogłem zrobić? Czy ktokolwiek mógł coś zrobić? W sumie było nas dziewiętnaścioro na tamtym statku.
Dziewięcioro was, dzieci, i dziewięcioro nas, Cepanów - wybranych nie według jakiegoś klucza, ale dlatego, że
przypadkiem byliśmy tamtej nocy tam, gdzie byliśmy - i pilot, który nas tu dowiózł. My, Cepanowie, nie mogliśmy
walczyć, zresztą co by to dało, gdybyśmy mogli? Cepanowie są urzędnikami, stworzonymi do zarządzania planetą,
stworzonymi do nauczania, stworzonymi do szkolenia młodych Gardów, tak żeby rozumieli, na czym polegają ich
moce i potrafdi się nimi posługiwać. Nigdy nie była nam przeznaczona rola wojowników. Bylibyśmy nieskutecz ni.
Zginęlibyśmy jak reszta. Mogliśmy jedynie uciec. Uciec z wami, by żyć i by pewnego dnia przywrócić do świetności
najpiękniejszą planetę w całym wszechświecie.
Zamykam oczy i gdy je z powrotem otwieram, jest po bitwie. Znad pobojowiska, spomiędzy poległych i
umierających unosi się dym. Powalone drzewa, spalone lasy nic nie ocalało poza kilkoma Mogador-czykami, którzy
przeżyli, by opowiedzieć, jak było. Słońce wschodzące ku południowi i blada poświata nad jałową ziemią skąpaną w
czerwieni. Stosy ciał, nie wszystkie nienaruszone, nie wszystkie w całości. Na szczycie jednego ze stosów leży
[ Pobierz całość w formacie PDF ]