[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Aapałem świeże powietrze jak ryba wyrzucona na brzeg. Na koronie nasypu błysnęły latarki.
Michaił i policjanci...
- O rany - Skorliński pociągnął nosem - niezle się pobawiliście...
- Muszę się umyć - jęknąłem.
Pracownicy bazy zaprowadzili mnie do swojej szatni. Najpierw długo polewali mnie
ciepłą wodą ze szlaucha, potem szorowałem się szczotką i mydłem. Smród powoli słabł.
Spodnie wyglądały nieszczególnie.
- Macie tu może myjkę ciśnieniową Karchera? - zapytałem.
- Jasne, w garażu...
Przebrałem się w drelichowe portki robocze, które mi pożyczyli i zaniosłem swoje
dżinsy do myjni. Położyłem je na betonie, ustawiłem maszynkę na cztery atmosfery i
walnąłem po spodniach strumieniem wody.
- Jest pan pewien, że to dobry pomysł? - pracownik patrzył na moje zabiegi z lekkim
powątpiewaniem.
- To jedyna metoda, żeby wypłukać te świństwa spomiędzy włókien materiału -
wyjaśniłem. - Grunt to ciśnienie...
Skończyłem polewać i podniosłem moje spodnie. Były czyste. Zwinąłem je i
schowałem do reklamówki. W domu się wysuszą... Dotarłem do biura, gdzie nadkomisarz
właśnie wypełniał protokół.
- Złapaliście chociaż Echter? - zapytałem. Pokręcił głową.
- Przecież mieliście tam swojego człowieka... - jęknąłem.
- Znalezliśmy go w krzakach skutego i z przetrąconą szczęką - wyjaśnił. - A więc
efekty akcji są takie - oznajmił ponuro - wysadzony w powietrze silos na cement, około dwie
tony poszły na straty, rozpylone po całej okolicy. Do tego zniszczony zbiornik na odpady
ciekłe. Zmieciarka, którą uciekał Stadelmann, ma przestrzelone koła i uszkodzony silnik...
Oba ptaszki zwiały, a w lochu nie było absolutnie nic ciekawego...
- Faktycznie, nieładnie wyszło - zasępiłem się.
- Nieładnie?! Narobili panowie strat na jakieś piętnaście tysięcy złotych i mówicie, że
nieładnie? Kto to teraz pokryje?
- Ja - westchnął ciężko Michaił wyjmując książeczkę czekową.
Do hotelu jechaliśmy w dość ponurych nastrojach.
- Przez ciebie ciągle pakuję się w tarapaty - zrzędziłem.
- Jasne - mruknął. - Ja mam być wszystkiemu winny? Sam polazłeś do tego lochu...
- Ale z poczucia obowiązku...
- A ja co mam powiedzieć? Ciągle tylko koszty i koszty...
- O, przepraszam - obraziłem się. - Ale silnik śmieciarki to ty przestrzeliłeś...
- No, niech ci będzie - skapitulował. - Ale coś mi się zdaje, że znowu jesteśmy w
kropce...
- A właśnie, że nie - parsknąłem. - Wiem, gdzie jest skrytka u generała .
- Nie wierzę ci.
- Chcesz się przekonać? Dobierzemy się do niej jeszcze dziś w nocy.
- Nie wierzę ci - powtórzył.
- Nie pomyśleliśmy o jednym. Sokrates Starynkiewicz, prezydent Warszawy, miał
stopień generała.
Michaił popatrzył na mnie uważnie.
- Sądzisz, że w jego grobie...
- Jego grób przenosili, gdy kościół Zwiętego Wawrzyńca wrócił pod polski zarząd.
Ale wiem, gdzie stał pomnik Starynkiewicza.
- Intrygujesz mnie - powiedział.
- Jedziemy - zakręciłem w stronę śródmieścia.
Po kilkunastu minutach byliśmy przy ulicy Koszykowej. Po lewej stronie czerniał
wysoki metalowy parkan.
- Tutaj - wskazałem niewielki, pusty skwerek. - Tu przed pierwszą wojną światową
znajdował się pomnik prezydenta naszego miasta... W czasie drugiej wojny światowej
zrabowali go hitlerowcy...
- Ciekawe - mruknął... - I sądzisz, że koło pomnika zakopano dokumenty?
- A masz lepszy pomysł?
Stanąłem w miejscu, skąd rozchodziły się alejki.
- To jest odpowiedni punkt - stwierdziłem. - Pewnie tu się znajdował...
Michaił wyciągnął z worka wykrywacz metalu i zaczął przeczesywać ziemię.
Nieoczekiwanie coś zapiszczało. Machał usiłując określić kształt.
- A niech mnie... - wyszeptał w napięciu. - Masz rację! Wielka metalowa beczka...
- Może rura - zaniepokoiłem się.
- Nie, bo wyraznie podłużne i tu się kończy...
Poleciałem do samochodu po narzędzia. W świetle reflektorów Rosynanta szybko
rozebraliśmy bruk z kostek klinkieru i wryliśmy się w twardą, zmarzniętą ziemię... Po kilku
minutach odsłoniliśmy bok jakiejś zardzewiałej rury.
- Na beczkę trochę za mała średnica - zauważyłem.
- Metalowy tubus, pewnie zaspawany na obu końcach - mruknął i zaczął intensywnie
walić saperką, aby odsłonić koniec. Nieoczekiwanie wydał zduszony jęk i gwałtownie pchnął
mnie do tyłu, a następnie padł przykrywając mnie własnym ciałem.
- Puszczaj, bo mnie udusisz - jęknąłem.
- Pawle, nie ruszaj się...
- Gadaj, coś tam zobaczył - strząsnąłem go z siebie.
- Bomba... lotnicza, wielka jak torpeda... Przydzwoniłem prosto w zapalnik...
- Do diabła! - syknąłem - Chodu.
- Nie, jeśli to opózniony zapłon, zaraz rąbnie... Czołgajmy się.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]