[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Uderzały ją i szorowały, myły jej włosy, ocierały się o ramiona, nogi i
ubranie. Cylindry z pianą uderzały w jej ramiona, polerowały jej piersi i
buty. Grace oddychała przez nos i przesuwała się do przodu. Gdzieś na
zewnątrz ktoś zawołał jej imię, ale dwie ściany wody do płukania
zagłuszyły ten głos. Kilka chwil pózniej w Grace uderzyły strumienie
ciepłego powietrza i zwisające luzno pasy ciepłego płótna owinęły się
wokół jej ciała. Było miłe to łaskotanie, gorąco, ten zbytek
zainteresowania. Po chwili Grace znalazła się na zewnątrz, wolna.
Otworzyła oczy. Powitało ją jaskrawe majowe słońce. Stanęła
przemoczona, zadyszana. Czuła się odlotowo. Włosy i każda jej cząstka
ociekały wodą, ubranie przywierało do ciała, tworząc drugą skórę. Mokre
buty popiskiwały przy każdym poruszeniu, ale czuła przy kostce twardą,
prostokątną kartę.
Podbiegł Chubb.
 Grace! Jezu Chryste, Grace, ty zwariowana mała zjawo, nie
żartowałaś!
Grace zerknęła w stronę stacji benzynowej. Nieznajomy z Illinois
jeszcze tam był. Patrzył na nią. Z drżącym sercem Grace przeszła na drugą
stronę Main Street.
 Grace?  zawołał Chubb, ale nadjechał cadillac Melanie Bryson i
Chubb musiał wrócić do pracy.
Grace podeszła wprost do mężczyzny w dżinsowej kurtce. Zatrzymała
się kilka kroków od niego i wsparłszy ręce na biodrach, dokonywała
niemej prezentacji. Mężczyzna zrazu podejrzliwie zmrużył oczy, ale kiedy
Grace ani się nie odzywała, ani nie odchodziła, jedynie wytrzymywała
jego spojrzenie, pozwolił sobie obejrzeć od góry do dołu jej przemoczoną i
oświetloną słońcem postać. W końcu uśmiechnął się.
 Psze pani, jeśli się nie mylę, zwyczajnie przeszła pani przez
zwariowany tunel automatycznej myjni samochodowej.
Grace skinęła głową. Pomyślała o Biblii leżącej na jej nocnym stoliku,
o kotletach wieprzowych, które Regina zaplanowała na obiad. Powoli
rozplotła włosy, pozwoliła, by gładkie i błyszczące, opadły na ramiona.
Wyjęła brzeg swojej koszulki tak uroczo, jak tylko potrafiła, i uśmiechnęła
się do nieznajomego, który tymczasem przestał stukać butem w chodnik.
 Mam upiorny ranek  przyznał mężczyzna.
Grace przyjrzała mu się dokładnie. Jego oczy i włosy były koloru
armatniej stali. Miał ponad sześć stóp wzrostu, u prawej dłoni dwie
groteskowo duże, sterczące kostki ze śladami zakrzepłej krwi. W ciągu
ostatniej godziny mężczyzna uderzył pięścią coś albo kogoś.
 Co jest w tej walizce?  zapytała.
 Kłopoty.
Grace wyciągnęła dłoń niczym członkini organizacji charytatywnej.
Nieznajomy podał jej swoją.
 Jestem Grace McGlone.
 Henry Dante.
Grace zaczęła się zastanawiać, czy iskrzenie między dwojgiem ludzi
jest w ogóle realne. Czy maleńkie, błyszczące cząsteczki pojawiają się w
powietrzu i przeskakują między osobami, a oni w ogóle tego nie
dostrzegają.
 Dokąd pędzisz, Henry Dante?
Nieznajomy znowu się uśmiechnął, uśmiechem pełnym szczęścia i
śmierci.
 Na zachód  odparł.
Grace wycisnęła wodę z nogawek. Otarła dłonie o uda, obiegła
samochód i wskoczyła do środka na miejsce dla pasażera. Kiedy
nieznajomy usiadł za kierownicą i pomiędzy nimi umieścił walizeczkę,
powiedziała:
 Wyczha!
Rozdział trzeci
Misja
Honey Pobrinkis łyżeczką nabierał z miseczki wino i wypijał je tak, jak
się przyjmuje lekarstwo.
 Widziałeś tablicę rejestracyjną, Floyd? Floyd Webber pokiwał głową.
 Czerwony chevy pikap. Oznaczenia stanu Illinois z napisem:
PSTRZE.
Była szesnasta. Majowe popołudnie w Chicago. Roger Pobrinkis i
Floyd, spędziwszy sześć godzin na podróży autostopem z farmy Charlesa
Chalka, stali w restauracji Przewoznik, w której akurat nie było gości.
Obaj zostali ciężko pobici i okaleczeni. Prawe oko Rogera było czarne,
podczas gdy Floyd miał podbite lewe. Skóra na czole Rogera została
zdarta kolbą pistoletu, natomiast nos Floyda, połamany i zatkany zakrzepłą
krwią, sprawiał, że z każdym oddechem słychać było wyrazny świst.
Prawe policzki obu mężczyzn były poznaczone głębokimi, czerwonymi
wgłębieniami, tak jakby wypalono im znamiona rozpalonym żelazem.
Stali przed swoim szefem, Honey zaś, tak jak to czynił cały dzień przez
większość dni w swoim życiu, siedział przy narożnym stoliku niedaleko
baru i jadł jagody zaprawione merlotem oraz cukrem. Zęby Honeya,
poplamione tym, co stale jadł, były niemal tak sine jak poturbowane ciała
jego pachołków.
 Pasterze  powiedział Honey.  Hmm. Floyd rozejrzał się dookoła,
zdezorientowany.
 Jacy pasterze?
 Tablica rejestracyjna, matole.  Roger przyciskał ręcznik do
zranionego oka. W ręcznik zawinięte były kawałki lodu.  Litery, które
widziałeś, składają się na słowo  pasterze . Henry odjechał samochodem
Charlesa.
Floyd zamrugał, potem wyszczerzył zęby w uśmiechu.
 Kapuję.  Pasterze . No bo Charles miał owce. Ekstra. Roger uważnie
przyglądał się wujowi. Nie był w stanie przewidzieć, czy za poranną
fuszerkę straci mały palec u lewej ręki czy może życie. Wiedział bardzo
dobrze, żeby się nie usprawiedliwiać, dlatego tylko stał, trzymając lód
przy oku, patrząc prosto przed siebie. Miękki kapelusz tkwił na jego obitej
głowie. Na uniwersytecie w Chicago, w semestrze, który właśnie się
skończył, Roger wybrał sobie kurs historyczny zatytułowany
 Bezwzględni przywódcy . Wykład koncentrował się na Napoleonie,
Hitlerze, Stalinie, Pinochecie  ludziach, którzy w sposób monstrualny
panowali nad innymi i czynili to, używając przemocy, która wydawała się
Rogerowi zawsze wyrachowana, nigdy frywolna.
 Myślimy, że Charles i jego żona wzięli buicka  powiedział Roger.
 O rany.  Floyd kręcił głową z niedowierzaniem.  O rany, szefie.
Najpierw jastrząb wali w przednią szybę pańskiego samochodu, potem
Charles kosi panu tę supergablotę? Kiedy dostanę w swoje łapy tę
skamieniałość Charlesa...
 Floyd...  zaczął Honey.
 Kiedy skończę z Charlesem, tym staruchem...
 Floyd!  Honey odłożył łyżkę.  Zapomnij o Charlesie. Zapomnij o
buicku. Teraz interesuje nas pikap chevy z 1989 roku, kierowca tego
pikapa i to, co on ma ze sobą.
 Dobrze  powiedział Floyd  to łatwe. Henry jest kierowcą, ma ze
sobą Planety. To znaczy diamenty.
 O Jezusie Neurochirurgiczny Chrystusie.  Roger spiorunował
wzrokiem Floyda.  Wiesz, zdumiewa mnie czasem, że potrafisz prosto
chodzić.
 O rany. Pieprz się. Ja tylko biłem w dzwon.
Honey patrzył w miskę. Na zewnątrz, publicznie, jadł wyłącznie owoce
i pił wino. Jednak każdego dnia w nocy, kiedy restauracja była pusta i nie
było też personelu, przyrządzał sobie pierwszorzędne krwiste żeberka.
 Jednak Henry nie jest głupi  powiedział wujowi Roger.  Do tej pory
będzie zmieniał samochody albo zwędzi gdzieś inne tablice rejestracyjne.
Honey zamknął oczy. Przygryzł siną dolną wargę, wyobrażając sobie
diamenty schowane przytulnie w walizeczce przy boku Henry ego.
 Czy kiedykolwiek opowiadałem wam o wieczorze, kiedy spotkałem
Henry ego Dante?
Roger i Floyd potrząsnęli głowami. Floyd wyciągnął z buta nóż
sprężynowy i zaczął go polerować brzegiem Tshirta.
Honey otworzył oczy.
 To było osiem lat temu nad Rainbow Beach, w sali bilardowej...
 Czy nie w Bilardzie Lotty Green?  zapytał Floyd.  W Yates?
 To było w tej sali bilardowej i jakiś kurduplowaty Irlandus grał w
poola przeciwko Henry emu. Nie znałem ani jednego, ani drugiego, po
prostu czekałem na Frankiego Balesa.
 No.  Floydowi zaświszczało w nosie.  To musiało być u Lotty [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • amkomputery.pev.pl
  •